Czy ktoś z Was kiedykolwiek był w piekle? Ja byłam. I było zachwycająco pięknie!
Są takie miejsca, które na zdjęciach wyglądają znakomicie – na żywo – meh. Są też takie, których piękno jest totalnie nie do uchwycenia, a jakikolwiek materiał światłoczuły może tylko pomarzyć by zabrać kawałek tego piękna na sobie. To „piekło”, to jedno z tych miejsc – gdzie piękno jest nieuchwytne na zdjęciach. To trzeba zobaczyć. Poczuć.
Najbardziej utarły mi się w pamięci słowa Remiego – po opuszczeniu przez nas pola lawy Leirhnjukur, w okolicach Krafli – słynnego wulkanu, położonego na niezwykle aktywnym obszarze geotermalnym w rejonie jeziora Myvatn (kierunek: północny wschód):
„To było niesamowite”
Potem przyznał temu miejscu punktację: 10/10. Pokusiłabym się nawet o 11 w tym świetle, jakie mieliśmy – czysta magia. A nie zapowiadało się na rozkoszny spacer. Było późno, lekko siąpiło. Zanim doszliśmy do drewnianych, wytyczonych ścieżek buty zapadały nam się w rozmokłym śniegu mocząc przy tym zarówno obuwie jak i skarpety. Zniechęceni początkiem już mieliśmy zawracać. Stanęliśmy na przeciwko drewnianych, zapadniętych i połamanych, a w dodatku śliskich – bo mokrych – schodów, dookoła siarka. Od razu przypomniała mi się moja gratka w siarkowym błotku na Reykjanes. Pomyślałam, że nie ma mowy żebym tam wlazła. Wiedziałam, że zaraz zaliczę jakiegoś soczystego zająca, wpadnę do siarki i się spalę.
Takie głupie myśli człowiekowi przychodzą do głowy. Na szczęście przy pomocy rąk Beti i Maćka jakoś się wczołgałam i było już tylko wspaniale. Właściwie to z każdym krokiem było coraz lepiej, coraz piękniej. Widzieliśmy magię na własne oczy.
To było prawdziwe piekło na Ziemi.





Kolorowe zbocza górek i wzniesień, pole lawy, czasem porośnięte spłowiałym mchem, ta ziemia, która parowała z każdej szczeliny, widok – niekończący się i cudowny, dech w piersi zapierający. I to światło!
Każdy krok i ciśnienie w tętnicach podwyższone. Tu ziemia paruje, oddycha, pali się. Stoję i czuję, że but mi się nagrzewa. Dosłownie parzy. I gdzie tu uciekać, wszędzie się dymi. Przecinasz wzrokiem horyzont z każdej strony – pola zastygłej lawy, wulkany, gdzieniegdzie kapka śniegu albo jakieś kolorowe siarkowe jeziorko. Chęć ucieczki kłóci się tu z zatopieniem się w pięknie tego miejsca. Pustka dookoła. Przepiękna, bezkresna, surowa pustka. Boże jak pięknie!
Byliśmy całkowicie sami.
Cisza absolutna. Po chwili słychać jak pracuje ziemia. Jak bulgoce, syczy, gwiżdże przez szczeliny. NIE – SA – MO – WI – TE.


Warto jeździć na tej Islandii o późnych porach – światło jest piękniejsze, a turystów brak – jak dla mnie – sytuacja idealna.
Nawet przez ten wyjazd myślałam, by kolejny letni trip na Islandii zorganizować właśnie tak, by jeździło się i zwiedzało w nocy, za dnia – spało. I tak są białe noce, więc dla śpiącego człowieka to i tak bez różnicy, a omijałoby się dzięki temu tłumy turystów i miałoby się najpiękniejsze światło fotograficzno-filmowe ever. O ile by nie padało. Koncept jest w każdym razie.
W rejonie Krafli jest wiele rzeczy do zobaczenia – Leirhnjukur to tylko jedno z wielu miejsc jakie można tutaj podziwiać. Teraz – wiedząc, jak bardzo jest tam pięknie – zaplanowałabym na ten obszar pełne 2 dni, może nawet 3. W okolicy znajduje się też krater wypełniony turkusową wodą – Viti – czyli islandzkie piekiełko. Podjechaliśmy na chwilę, jednak potraktowaliśmy to miejsce po macoszemu i na szybciora.
W rejonie znajduje się masa pól lawy, różnią się one jedynie swoją „świeżością” i wiekiem. Na północ (dość daleko od głównej drogi nr 1) – Gjastykki – jeszcze mocno dziewicze, surowe, na południe – Eldhraun – już mocno porośnięte mchem, jak wielka gąbczasta polana.
Cała okolica to jeden wielki obszar geotermalny. Jedną z najbardziej znanych – i najczęściej odwiedzanych tutejszych atrakcji jest Hverarond, podpisywany też jako Hverir lub często lokalizowany przez Namafjall (albo też Namafjall Hverir, ah tyle kombinacji). Co jest co – ciężko się rozeznać, dlatego tu i teraz przyda się krótka – pobieżna – lekcja języka islandzkiego i geografii.
Z islandzkiego końcówka „fjall” oznaczać będzie górę (np. Eyja-fjall-jokull, Hver-fjall), wiemy więc, że chodzi o jakąś górkę. Z islandzkiego słowo „hvera” – oznacza gorące źródła – wszędzie więc gdzie w nazewnictwie zobaczymy coś na ten wzór, wiadome będzie, że tam ciepło i bulgoce (np. Hveragerdi, Hverir). Drogą dedukcji można dojść do znaczenia, że rond oznaczać będzie coś okrągłego, kocioł – i tak mamy bulgocący kocioł. Potocznie się mówi, że to diabelska kuchnia.
Sumując: Namafjall to górka (wulkan właściwie też, i to czynny), u podnóża której znajduje się obszar geotermalny Hverir, zaś na tym obszarze znajduje się Hverarond, czyli dziura z gorącym błotkiem. Ta-daa!


Czułam okropny niedosyt tych pięknych widoków.
A mówią (możliwe, że nawet sama tak rzekłam) – że Islandia psuje percepcję piękna.
Wymarznięci – rozpoczęliśmy poszukiwania jakiegoś campingu. Oczywiście zajechaliśmy w środku nocy, padało, wiało. Standard. Ale na nasze szczęście w ów budynku campingowym okazało się, że jest sala sypialniana. Właściwie oznaczało to, że można było rozłożyć swój śpiworek pomiędzy krzesłami i stołami sali, koncertowej. To i tak jest lux, bo sucho i ciepło.
Szybkie papu (ugotowane na gazie, potem się skapnęliśmy, że za winklem była otwarta kuchnia) i do spania! Kolejny dzień i kolejne piękno Islandii już czekało!