Ten dzień budzi we mnie mieszane uczucia. Jednocześnie chcę i jednoczenie bardzo nie chcę go pamiętać. Miejsce, w jakim się znaleźliśmy było iście cudowne. Jedno z najpiękniejszych – moim zdaniem oczywiście.
Z Szafszawanu wyruszyliśmy bladym świtem. Do Akchour, do którego zmierzaliśmy, dzieliło nas zaledwie 20 kilometrów: krętych górskich dróżek, ale jakież widoki otrzymaliśmy! Chmury spowiły niebo i nastała chwila grozy. Nie tylko w krajobrazie. Informacja, która wypłynęła chwilę później była równie zatrważająca, co i obezwładniająca. Mi nie powinno być do śmiechu, a oczywiście chichrałam się najbardziej, epic.

Nawet nie wiem od czego TO się zaczęło. Chyba od stwierdzenia, że jedzenie z torebki nam już nie smakuje. Bowiem biorąc pod uwagę fakt, że jechaliśmy do Maroko, kraju nieustającej biegunki, stwierdziliśmy – ok, ja stwierdziłam, reszta mi zaufała – że lepiej żebyśmy mieli jakieś swoje instant obiadki liofilizowane. Jednak nie idzie tego jeść zbyt długo. Więc nagle się odzywam, jeszcze odważnie:
– Jak Wam tak bardzo nie smakuje mogę nie dodawać TEJ PRZYPRAWY.
– Zaraz. Jakiej PRZYPRAWY? Czy mówisz o tym, o czym myślę?
Pierwsze oznaki zaniepokojenia wystąpiły u Pawła, który szybko rozwikłał zagadkę tajemniczego, czarnego proszku w naszych posiłkach.
– No ta przyprawa, którą dołączają…
Oczywiście nie było dołączanej żadnej przyprawy. Za to był dołączony tak zwany pochłaniacz wilgoci. Tlenek żelaza, czy jakiś inny chemiczny syf. I to on lądował w naszych brzusiach przez… ponad tydzień. Nic dziwnego, że kupsko było czarne jak smoła, wszystkim trzeszczały trzonowce przy rozgryzaniu przyprawionych kluchów, Stasia bolały flaki, a po spożyciu obiadku każdy wypijał z 2 litry wody. Ja się dodatkowo dziwiłam, że zalewam to taką ilością wody, a i tak jest gęste. Teraz już się nie dziwię. Hashtag: chujowapanidomu. Nie umie nawet zalać kluchów instant.
Hańba, wstyd, jak to się stało, blondynka, boże zaraz umrzemy. To tak w skrócie się czułam.
Paweł był iście zbulwersowany i przerażony, że regularnie nas podtruwałam – oczywiście nieświadomie, żeby to było jasne. Nie wiem skąd w moim przeświadczeniu wziął się fakt, że zawartość załączonej saszetki się wsypuje jako przyprawkę. Mam dla Was ważną wiadomość. NIE WSYPUJE SIE! I niech nie zmyli Was sezam. On tam jest, przysięgam, znam zawartość takiej saszetki już na pamięć.
– Przecież to ciężko się otwiera. Nie da się tego rozerwać, czym to otwierałaś? – szukając wyjaśnienia Stasiu mnie lekko podpytywał
– Twoimi nożyczkami
Rany, być tak zawziętym by otworzyć tą nieszczęsną – nieotwieralną (!) – puszkę pandory. Sama sobie zadaję pytanie: jak to się stało? Nie mam żadnego logicznego wytłumaczenia, ani usprawiedliwienia. Po prostu utarła mi się w mózgu informacja, że tak mam zrobić i już. Nie popatrzyłam nawet na ów saszetkę, na której był rysuneczek, który pokazywał, by nie wkładać tego do pysia. Saszetka dodatkowo była opatrzona napisem „DO NOT EAT”.
Mimo, że się śmiałam ze swojej głupoty, tak naprawdę byłam iście spanikowana. Przecież podtruwałam siebie i innych przez tydzień! Co jeśli umrzemy na skręt flaków?! Po fazie śmiechu było mi okropnie głupio, przykro i w ogóle wszystko. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. I jeszcze przypałętał się do nas pies z kulawą nogą. NAPRAWDĘ.
Na całe szczęście wspaniała ekipa próbowała rozładować atmosferę żarcikami, które już do końca wyjazdu się nie skończyły. Ba! Do końca wyjazdu? Pewnie za rok usłyszę jakiegoś przyprawowego sucharka. Martynika mnie obłożyła kilkoma liściami za próbę otrucia. Chwilę wcześniej właśnie wsypała przyprawę do świeżo otwartego obiadku, bo na samym początku powiedziałam jej, że tak należy zrobić – ha! nie tylko ja nie patrzę na obrazki! W każdym razie później stwierdziła, że jedzenie nie może się zmarnować. Wysypała kilka najbardziej przyprawionych klusków i rzekła, że skoro jadła to już tyle czasu zje i teraz. I zjadła, a ja razem z nią.
Wiadomo, jak tylko miałam okazję sprawdzić, co żarliśmy (jaki środek chemiczny) i co nam grozi – od razu przewertowałam każde możliwe źródło. I trochę odetchnęłam z ulgą. Będziemy żyć! Na całe szczęście – dobra, w sumie to tragedia gatunku ludzkiego – jest więcej ludzi takich jak ja i producenci nie dają toksycznych środków do żywności. Owszem, nie są przeznaczone do jedzenia, ale nie powinny otruć. Bowiem jest więcej amantów przyprawiania.
Wiem, że ta historia nabierze wymiarów legendy i będzie przekazywana. Oszukuję się, że ku przestrodze, a tak prawdziwiej – to dla beki. Wiedzcie, że – jak to rzecze Kacper:
„Blond to nie kolor włosów. To styl życia.”
Prawda.
Kiedy już przyprawowe emocje trochę opadły ruszyliśmy w drogę.
Ta okazała się bajeczna. Początek nie do końca to zapowiadał, ale z każdym krokiem robiło się coraz lepiej. Paweł, Stasiu i Sławek wybili do przodu, my w trójkę – ja, Martynika i Kacper – snuliśmy się na końcu gubiąc się, robiąc fotki i oglądając strumyczki. Było sielsko, przepięknie. W pewnym momencie czułam się jak w zupełnie innej krainie. To miejsce było zupełnie inne od reszty Maroka jakie widzieliśmy. Dla mnie – było niesamowite, chciałam tu zostać jak najdłużej.
I wyszło słońce!


Nawet ja załapałam się na jakieś zdjęcie! Fot. Kacper Obrzut


Nie wiem, czy też tak macie, ale jak widzę tak krystalicznie czystą wodę, a pod spodem jest piaseczek i wszystko aż nabiera takiej turkusowej barwy to dostaję gęsiej skórki i mam wrażenie, że jestem w raju. Zawsze marzyło mi się znaleźć w takim naturalnym, rajskim kąpielisku. Rajską Doliną lekko się zawiodłam – dużo ludzi, woda jakaś mętna. Tutaj początkowo spodziewałam się mniej niż po Rajskiej. A dostałam więcej! Miejsce przede wszystkim było TYLKO DLA NAS. Mogliśmy się nim cieszyć całkowicie sami. Owszem, bardzo wcześnie rozpoczęliśmy trekking – w drodze powrotnej mijaliśmy już kilka grupek zmierzających do wodospadu. Choć i tak było tych ludzi znacznie mniej niż w Rajskiej Dolinie. Czemu? Tu trzeba iść 2 godzinki pod górkę, z górki, przez strumienie, gaje, kamienie – i już od razu naturalna selekcja turystów ma miejsce. Idą tylko ci, którzy potrafią się cieszyć każdym męczącym krokiem tej małej eskapady.
Wodospad Akchour dla mnie okazał się piękny. A uważam, że widziałam naprawdę dużo wodospadów w życiu. Chyba mam do nich słabość. Skały, które wyglądają jak nadgryzione liście, spowite w niektórych miejscach mchem to prawdziwa gratka dla oczu. Jeziorko – cholernie zimne i cudownie, krystalicznie czyste – mówiło swoim wyglądem „zapraszam do kąpieli”. Niektórzy się skusili szybko i równie szybko wycofali. Żeby trochę załagodzić hejt, przy oglądaniu zdjęć dopowiem jeszcze, że w stopy okrutnie kuły kamienie. Scena z radosnym wbieganiem do wody? Tylko w kąpielowych kapciach.
Sumując i tak dla mnie to był prawdziwy wstęp do raju. Porobiliśmy – ok, ja porobiłam – trochę fotek (jak zawsze). Musieliśmy ruszać dalej. Niestety. Jeszcze tego dnia zamierzaliśmy znaleźć się w Fezie.

W ogóle zastanawiam się – kto do ciężkiej cholery bazgra jakimś sprejem po skałach w TAKIM miejscu?! Nie dość, że to Park Narodowy, to jeszcze miejsce, samo w sobie jest idealne i piękne, więc po jakiego czopa ten napis tu?!
Grrr… Street art kocham, ale wandalizmu nienawidzę. Zwłaszcza takiego.

