MENU
Iran

Witaj zatoko! Południowe dzieje, początek

Wiedziałam, że w irańskich autobusach śpi się znakomicie. Spałam w nich bowiem za każdym razem, zasypiałam od razu po ulokowaniu się na miejscu, a budziłam tuż przed wysiadką. Nie tym razem. Nie mogłam spać i bite kilkanaście godzin – całą noc – przesiedziałam patrząc na drogę, śpiących ludzi i rozmyślałam. Zdecydowanie za dużo.

Na początku – gdy jeszcze reszta nie spała – razem z Moniką urządziłyśmy sobie tzw. „słuchowisko”. To był jeszcze ten etap, kiedy stwierdziłyśmy, że trzeba wyswatać Natalię z Julianem. Ona piękna, on przystojny, już gadali o rodzinach. No i jeszcze chciał siedzieć koło niej! Uknułyśmy taki romans, że mało kto mógłby konkurować.

Jednak ku naszej nie-uciesze w pewnym momencie rozmowa w naszym harlequinie przestała się kleić i wszyscy pozasypiali. Chciałyśmy też nieco podkręcić atmosferę, ale wyszło tylko gorzej. To też w pewnym momencie i same przysnęłyśmy, choć ja tylko na moment krótki.

W sumie za dużo myślałam o smutnych rzeczach, to też zaczęłam robić zdjęcia i filmy śpiącym ludziom. Nawet coś tam zaczęłam zagadywać kierowcę, a za magiczny uznałam moment, gdy podeszłam do niego i na migi zapytałam o przystanek na siku, a on w tej samej chwili pokazał zjazd i zjechał! To się nazywa wyczucie czasu. Mistrzowskie.

Za innym razem zaczął mnie częstować herbatą. Którą oczywiście zdążyłam się oblać, bo jechał momentami jak wariat. Były chwile, gdy myślałam, że zaraz stracimy życie, szczególnie, gdy kierowca brał zakręty na odcinkach górskich. Dziwne, że ludzie w autokarze się nie budzili. Byłam też świadkiem kilku kontroli policyjnych i jak to baba siedząca przede mną na migi mi oznajmiła – świadkiem przekupstwa. Na tylnich siedzeniach autokaru znajdowało się bowiem wszystko – od kartonów z kapustą po papier toaletowy i inne szpargały.

Zaczęło wschodzić słońce i pustynny krajobraz dookoła leniwie wyłaniał się z mroku. Na chwilę przybrał różu, by potem pod pokrywą piaskowej chmury nabrać istnie mglisto-ziemistych barw. Na horyzoncie powoli pojawiały się buchające z rafinerii ognie. Tarcza słońca rozbłysnęła razem z nimi.

Zerknęłam na mapy – to pewne – jesteśmy nad Zatoką Perską.

Chwilę później ujrzałam morze. Potem laguny z flamingami i pelikanami, kolejne rafinerie, znaki informujące, żeby uważać na wielbłądy.

Oho, pierwsi wysiadkowicze. „Musimy być już blisko” – pomyślałam. I nie minęło pół godziny, a dojechaliśmy na miejsce.

Cieszyłam się, bo akurat w Bandar-e Abbas, mieliśmy mieć hosta z Couchsurfingu, do którego miałam dobre przeczucie od samego początku. A zdradzę Wam sekret – po ogłoszeniu publicznej podróży na owym portalu, w ciągu godziny dostałam kilkadziesiąt wiadomości i ofert gościny! Po jednym dniu była ich cała masa, ponad 100 wiadomości! Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Ta gościna to chyba urok Iranu, bo nawet na dworcu autobusowym, gdy wysiedliśmy i szukaliśmy naszego Alego, dwójka innych ludzi zaoferowała nam nocleg. Wracając do Couchsurfingu – musiałam przebrnąć przez tony wiadomości i zaproszeń, i wybrać. Zawsze kieruję się przeczuciem, które nie zawiodło mnie tym razem. Wręcz czuję, że lepszego przeczucia mieć nie mogłam.

Cieszyłam się przede wszystkim, bo w końcu mieliśmy hosta full-time. Nie takiego z doskoku. Jednak to zupełnie inaczej mieszkać u kogoś w domu, niż mieszkać w hostelu i zobaczyć się z tą osobą na mieście. Z resztą – co ja będę się produkować – wiadomo. Co więcej, miałyśmy być w trójkę, a tu nagle w ofercie last minute pojawił się jeszcze niemiecki rowerzysta.

Powiem tylko jedno. Ali był – jest – super. Cała jego rodzina też. Pokuszę się nawet, że jak dla mnie, to był najlepszy mój host ever.

Wymięci opuściliśmy autobus i razem z Alim zmierzaliśmy w kierunku mieszkania widząc połacia piasku na chodnikach.

It’s because of sandstorm. Schools were closed yesterday. 

Jak możecie domyślić się – promy i łódki na wyspy (ani do Dubaju) też nie kursowały. Aczkolwiek pogoda dnia ówczesnego rokowała bardzo dobrze. To był też ten moment, gdy nasz niemiecki kompan dowiedział się, że najwcześniej odpłynie do Dubaju w poniedziałek. A to była środa.

Doszliśmy do domu siostry Alego.

I hope you like dogs. 

Powiedział Ali otwierając drzwi, a z nich wyskoczył mały maltańczyk o imieniu Rodger. Siostra bowiem lubiła Spongeboba. Widziałam kątem oka minię Nati, która nie rokowała miłości do psa. U mnie wręcz odwrotnie. Nie obyło się bez kilku łez na moim poliku. Bo zwierzątko. Bo wiedziałam, że mój już na mnie nie będzie czekać jak wrócę, nie zobaczę go w progu u drzwi zawsze czekającego.

*   *   *

Nauczyłam się grać w – uwaga, musiałam aż sprawdzić – tryktrak (ang. backgammon). Oczywiście tyle o ile, czyli prawie wcale. Ale pierwszą rundę wygrałam! Z pomocą istnych wyjadaczy – Julian, Ali i jego jedna z sióstr, Elaheh. Oni wiedzieli wszystko! Skróty, ruchy idealne, nawet te pionki przesuwali jakby na pamięć.

Nie mogliśmy tak wiecznie siedzieć w mieszkaniu. Coś trzeba było zadecydować, coś zrobić.

Ali próbował dodzwonić się do portu i dowiedzieć się jak wygląda sytuacja z łodziami, ale kazali mu ponownie zadzwonić rano. Rano właśnie chcieliśmy wypływać. Plan ustaliliśmy taki – wstajemy rano, Ali dzwoni, jak uda się wypłynąć z Bandar Abbas, wypłyniemy stąd, jak nie – pojedziemy do oddalonego o 80 km Bandar e Pol, z którego płyną nie speedboat’y a promy, większe, pewniejsze, na krótszej trasie.

Postanowione.

A teraz – komu w drogę temu morze. Idziemy!

Dojście na plaże było dość stresujące, ponieważ jestem totalną ciapą w takich sytuacjach – bo trochę, tak jakby, zaatakowały nas żebraczki. Zaczęły łapać za ubrania, ręce, nie chciały puścić, były dość natarczywe. Inni jakoś wyszli obronną ręką, ale ja nie chciałam na nie krzyczeć, ani się z nimi szarpać, więc stałam jak słup soli, a one były coraz bardziej ofensywne. W sumie gdyby nie Monia, Nati i Julian to bym pewnie dalej tam stała z nimi przylepionymi do moich majtających się ubrań.

Na plaży jednak wszystkie historie zostają zapomniane, zostaje piasek, słońce i morze. Mimo, że Zatoka Perska w tym miejscu nie grzeszy czystością i wybrzeże też nie należy do najwybitniejszych, to i tak było bardzo zacnie. A niebo nawet, tak jakby, się rozpogadzało.

Ja popadłam w amok, gdy zobaczyłam na lini horyzontu różowe placki.

Flamingi!

W moim świecie były już tylko różowe ptaki. Ekipę zostawiłam gdzieś z tyłu i polazłam w morze. Za flamingami. One zaś miały mnie w głębokim poważaniu, a gdy tylko podchodziłam bliżej – odlatywały. Tę historię powtarzaliśmy tak z 5 razy, aż do momentu, gdy woda zaczęła mi sięgać za kolano.

Bardzo żałowałam wtedy, że mam tylko 105 mm zasięgu w mojej Sigmie. Aż prosiła się jakaś trzysetka. Albo chociaż 200 mm. Nie pogardziłabym. Zawsze mam ten dylemat przy pakowaniu. „Brać teleobiektyw, czy nie brać? Oto jest pytanie”. Nigdy nie biorę. Jednak ten dziad waży ponad 2 kilo.

Łamiemy prawo pokazując włos – ten na głowie i ten na nodze. Amen, że nie robię zoomów. Takie bezbożnice odkryte z nas!

Ależ dumnie idą! Ekipa jak do zadań specjalnych!

Na plaży udzieliłam Nati kolejnej lekcji pozowania. Pierwszą miała w Austrii.

Ali napisał również imię każdej z nas w Farsi. Będzie to na filmie i wtedy zobaczycie. Muszę zostawić jakąś nutkę tajemnicy. Robiliśmy też testy na równowagę, spotkaliśmy jeźdźców w klapkach, piliśmy kawę, znowu napadły nas żebraczki, a dzień zwieńczyliśmy tańcami integracyjnymi i kładliśmy się spać ze świadomością, że następnego dnia uderzamy na wyspę Keszm.

Było zacnie. Będzie jeszcze zacniej.

Na #IrańskiejPrzygodzie byłam wraz z Natalią Fraś z bloga Zapiski ze świata.
Jej wpis o Południowym Iranie możecie przeczytać u Niej na blogu.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.