MENU
Maroko

Widok na ocean. Maroko, czas start!

„Gorąc” – to pierwsze, co pomyślałam wysiadając z samolotu. Jakaż tam jest patelnia! Myślałam, że ja – miłośniczka skandynawskiego chłodu – nie przeżyję 3 tygodni w afrykańskim żarze. Przeżyłam. I tęsknie.

Tak właśnie rozpoczęła się ta – już – afrykańska przygoda.

Dobra, rzecz biorąc rozpoczęła się dużo wcześniej, kiedy to w środku nocy tachałam 2 olbrzymiaste walizki na tymczasowy dworzec autobusowy we Wrocławiu by dojechać polskim busem do Berlina, skąd był nasz lot do Maroko. 24 godziny od momentu nocnej przechadzki z walizkami byłam już na południowym wybrzeżu Maroka – w Sidi Ifni – i jeszcze nie widziałam, ale już słyszałam – ocean. I czułam. Bowiem ostro dawało rybą. Grubo po północy, mgła, czekamy, mimowolnie wąchamy rybę. Stasiu poszedł targować się o cenę pokoju. Wytargował i to ładnie. Kluczem do lepszej ceny okazała się miłość do piłki nożnej -FC Barcelona rulezzz!

Zatrzymaliśmy się na campingu El Barco. Jest to chyba też jedyny camping w Sidi Ifni. Super położony, nad samym oceanem, warunki bardzo w porządku. Mimo iż w nazwie tkwi „camping” – nie rozbijaliśmy namiotu, wzięliśmy pokój. Wspólnie zgodziliśmy się, że chcemy odpocząć po dobie spędzonej na walizkach. Na marokańskie standardy mieliśmy wręcz apartament! Aneksik kuchenny, łazienka z normalną toaletą (bo to wcale nie takie oczywiste w Maroku), 3 pokoje, balkon z widokiem na szumiącą wodę i plażę. Zacnie! I o ile dobrze pamiętam daliśmy za niego – i miejsce parkingowe dla naszego busa – 25 euro. Na głowę wychodziło niecałe 20 zł.

Rankiem w końcu mogliśmy spojrzeć na tego szumiącego dziada – Atlantyk. Pogoda – meh, ale zapowiadali słońce popołudniu. Trafiły się nam też pierwsze marokańskie fakty: w Maroku kochają Coca Cole, a ciężarówki lubią być nagie.

Zaraz po wspaniałym zapychającym brzusie śniadaniu, które było papką składającą się z chyba-kaszki manny i jakiejś marmolady. 5 gwiazdek Michelin, mówię Wam. Już wtedy były sygnały (tylko nikt ich nie widział), że jestem bardzo kiepską kucharzyną i nie powinno mi się powierzać spraw kuchennych pod moją pieczę, bo to się nie kończy najlepiej. O pichceniu jeszcze będzie za kilka wpisów, i to takie „story of my life”.  Zapewniam.

Przyjechaliśmy tutaj głównie dla jednego celu: Legzira! Ale skoro już tu byliśmy postanowiliśmy urządzić sobie mały spacerek po centrum, wymienić kilka eurasków, kupić jakieś produkty spożywcze i ogółem ogarnąć nową rzeczywistość. Miasto okazało się być nawet ładne, ale bez jakiś większych zachwytów, na dłuższą metę może tu być po prostu trochę nudno. W całym mieście – i w nazwach, i w architekturze – było widać naleciałości hiszpańskie. Losy tego nadmorskiego miasteczka były burzliwe. W średniowieczu bowiem to miasto było hiszpańską osadą, która funkcjonowała jako stacja handlu i przerzutu niewolników. Zostało odbite przez Marokańczyków, by w XIX wieku znów wrócić pod panowanie hiszpańskie, a w XX wieku z powrotem stać się częścią Maroka.

Zaciągnęliśmy informacji na mieście, że warto wybrać się na spacer plażą w kierunku południowym. „20 minut i jesteście w porcie rybackim”. Słysząc takie słowa ja zawsze widzę – oczami wyobraźni – jakiś mały reportaż, więc już zacierałam rączki. Rzeczywistość jak zwykle okazała się brutalna i jedyne, co zatarłam to stopy. Łażę jak łajza i czymś się przecięłam na dzień dobry.

20 minut zamieniło się w jakąś godzinę, albo dwie. Straciłam rachubę czasu. Ale! Zaczęło się – wedle pogodowych przepowiedni – wypogadzać.

Okej. Muszę przyznać, że plaża była całkiem zacna i naprawdę mnie radowała, mimo, że 20 minut było godziną.

Z resztą: dobrze wiedzieć, że w Maroko popularne jest zaniżanie wszelkich mierniczych wartości. 5 km to 10, blisko to kawałek dalej, niż myślisz, 15 minut to 45, 20 to godzina i tak dalej. Załapiesz po kilku zacnych poradach od miejscowych.

Wracając do portu rybackiego: coś w tej mgle zaczęło się wyłaniać. Przypominało jednak bardziej jakąś bazę wojskową niż port rybacki. Już lekko głodni – a głodny człowiek nigdy nie jest sobą, złote spostrzeżenie – zaczynaliśmy się irytować, że ilość naszych kroków nie jest proporcjonalna do zbliżania się do ów portu. On ciągle był daleko. Pejzaż na całej rozciągłości plaży – jednostajny.

Ja dorwałam jakiegoś pieseła. Swoją drogą – ja praktycznie ZAWSZE będąc na plaży i robiąc zdjęcia wyhaczę jakiegoś czworonoga do zdjęć.

No i co? Port rybacki? Taki kij nam w oko.

Kiedy byliśmy odpowiednio blisko było widać wielkie ogrodzenie. Elementy architektoniczne istnie industrialne, czułam się trochę jak w jakimś postapokaliptycznym filmie. Też ciekawie, choć to zupełnie, co innego niż się spodziewaliśmy. Szybko zadecydowaliśmy, że nie próbujemy przeskakiwać ogrodzenia, tylko grzecznie wrócimy do miasta by napełnić nasze trzewia. I w drodze powrotnej musiałam trzymać dystans, bo mój brzuch odprawiał głodowe symfonie. Z pustym brzuchem nawet dzieła w Luwrze kiepsko się ogląda. Kolory jakieś gorsze, perspektywa zła. Ogólnie: meh.

Mnie pobudził też inny fakt. Spojrzałam na godzinę. Była już jakaś 14. O 17 mieliśmy być już 10 km na północ. I ani minuty później, bo przepadnie nam cenny zachód! A przecież koniecznie musieliśmy zjeść, spakować się, dojechać. Poczułam lekkie spięcie czasowe.

Zawarliśmy pierwsze nowe marokańskie znajomości. W sumie nie trudno o takie jak jesteś zgrają typowych Słowian. Pan jak usłyszał, że jesteśmy z Polski, to pierwsze o co zapytał to czy mamy wódkę. Tyle w temacie nie-alkoholowej kultury w Maroku.

Dzięki przezornemu Gluzie, który wyposażył się w sprytny przewodniczek Lonely Planet, nie musieliśmy zbyt długo szukać miejscówki, w której można było coś zjeść; BTW – kocham ten przewodnik, już nigdy bez niego nigdzie, przysięgam – jest najlepszy. Choć tutaj swoją poradą się nie popisał. Zasiedliśmy w knajpce nad morzem by spróbować naszego pierwszego prawdziwego tajina! Który summa summarum okazał się być garnkiem wypełnionym rozgotowaną marchewką i bardzo ościstą rybą.

Nasze oczekiwanie na danie trochę się wydłużyło. Jak to w Maroko. Jeśli mówią, że podadzą za 20 minut, to podadzą za godzinę. Złota zasada! Ale to przecież Afryka. Masz słońce, możesz czekać.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.