MENU
Aktywnie / Islandia

W krainie olbrzymów

Kraina olbrzymów? Czy tak się w ogóle mówi? Nie sądzę. Ale tak pomyślałam będąc tam.

Tego dnia obudziła mnie twardość podłogi w naszej sypialni.

Niczym zombie powędrowaliśmy wszyscy pod prysznice – a tu niespodzianka – sale prysznicowe koedukacyjne. Inaczej – był podział na dziewczynki i na chłopców, ale prysznice były grupowe, bez zasłonek, bez przebieralni. Co więcej – wisiały tam karteczki – instrukcje w zasadzie – które informowały, jakie części ciała trzeba wyszorować starannie przed wejściem na basen. No właśnie – bo właściwie to na naszym campingu był całkiem zacny basen (z którego nie skorzystaliśmy, bo nie było czasu – właściwie chęci też zabrakło).

Leniwie się zbieraliśmy, chłepcząc ostatnie łyki kawy z torebki (tak, kawę na Islandii można kupić do parzenia w torebkach, jak herbatę) – planowaliśmy naszą trasę na dziś. Właściwie to inni jedli, a ja myślałam.

To jak teraz to zrobić? Gdzie jechać?

Nasze ambicje kulinarne rozpoczynały i kończyły się na owsiance ;-))

Kasia za to w tych polowych kuchniach potrafiła wyczarować piękne dania – i zdrowe!

Wciąż krążyliśmy po okolicach jeziora Myvatn. Stwierdziłam, że na pierwszy rzut pójdzie Hverfjall, potem przejdziemy się na Grjotagję, a na koniec skierujemy się na wodospady Dettifoss i Selfoss. Nic prostszego. Ale w prostych planach tkwi zawsze jakiś haczyk. Jeszcze nie wiedziałam na czym będzie polegać ten u nas.

Hverfjall – no ładne to. Ładne widoki na okolicę. Piasek i kamyki ładne. Muszki znad jeziora trochę nas wkurzały. I to właściwie wszystko, co mam do powiedzenia o tym miejscu. Myślę, że w zimie – patrząc nań z odległości lub z wysokości – Hverfjall wyda się dużo bardziej kosmiczny i niesamowity, niż na początku islandzkiego lata, w pełnym słońcu, gdy stoi się na krawędzi krateru i odgania od denerwujących latających stworzonek, które ochoczo pchają się do oczu, uszu i nosa.

Pojawił się pomysł by iść dookoła krateru. Nawet ten pomysł zaaprobowałam, ale szybciej został zgaszony przez resztę ekipy niż wcielony w życie.

No dobra, aż tak mi na tym nie zależało.

Zleźliśmy z Hverfjall by wygrzebać stroje kąpielowe z dna naszych szczelnie i starannie ułożonych bagaży, by z owymi strojami, klapkami i ręczniczkami – jak na porządny plażing – iść w kierunku wrzątku w jaskini, czyli „misja Grjotagja” – czas start! Szliśmy tak żwawo, że ominęliśmy skręt. Na szczęście wracanie się nie kosztowało nas za wiele wysiłku. Pogoda dopisywała, można było snuć się po mchu.

Doszliśmy na miejsce.

To nasz skręt, który początkowo ominęliśmy

Kolejka turystów już ustawiona. 10 autokarów, drugie tyle prywatnych wehikułów. Każdy czeka by wejść, potem każdy czeka by móc sobie zrobić fotkę w tej ciemnej dziurze.

No dobra, nie było aż takiej tragedii. Były momenty, że turyści się przerzedzali i wtedy było całkiem zacnie.

Chciałam sprostować jeden fakt. Gdzieś wyczytałam, że w tamtejszej wodzie można się kąpać i pluskać do woli – ale że jest bardzo gorąca i nie każdy jest w stanie wytrzymać – i to ponoć jedyny argument powstrzymujący śmiałków kąpieli. Ja się pytam – skąd te informacje ktoś miał? Bo w sumie przed jamą stoi wyraźny znak – NIE KĄPAĆ SIĘ. Ale jest też śmieszny paragraf, który mówi – że właściwie kąpać się nie można, ale można wejść do wody w celu zrobienia zdjęć (oczywiście na własną odpowiedzialność). WHAT?

A swoją drogą – ta woda naprawdę była wrzątkiem. Ręka włożona na chwilę robiła się czerwona. Nie polecam.

Grjotagja całkiem spoko. Fajnie się patrzyło w toń wody. Trochę przerażające, trochę fajne. W okolicy jest też jest inna jaskinia z ciepłą wodą – Storagja. Nie byliśmy, ale wiem, że jest. Swoją drogą już każdy może się domyślić też, że wszystko z „gjá” w nazwie będzie jakąś szczeliną, jamą, jaskinią – a właściwie w języku islandzkim oznacza to lukę. Wszystko się zgadza. Luka w ziemi.

My mięliśmy lukę w naszym ogarnianiu się w czasie. Popędziliśmy więc prędko w kierunku naszego kolejnego celu. Słynny Dettifoss. Już zacierałam rączki na kadr niczym z Prometeusza, a tu nagle awaria.

Jesteśmy z drugiej strony wodospadu!

Jak to się stało?!

To ten moment zaskoczenia, gdy człowiek z bezsilności krzyczy sam do siebie. Myślę sobie, dobra, dobra – luz – spokojnie, za chwilę sprawdzę sobie jak dojechać na drugą stronę, na pewno jest to jakoś sprytnie przemyślane. Klikam niecierpliwie w mojej mapce offline czekając na połączenie GPS. Ładuje się.

60 kilometrów?! 

I nie ma krótszej drogi. Zalał mnie wewnętrzny strumień łez.

Burczałam już cały czas pod nosem. Jeszcze te muszki, tak bardzo denerwujące, tak bardzo nie znikające.

Resztkami nadziei próbowałam sobie wmówić, że może chociaż Selfoss (wodospad, który jest dosłownie tuż obok) będzie z lepszej strony.

NIE. Wszystko wspak, źle, niepoprawnie, nawet światło. DLACZEGO?!

Kiedy dzieje się tak – jak działo się nam wtedy, każda mała irytacja podbija pulę. Wygłodniali wróciliśmy na parking zrobić sobie nasze zacne liofilizaty. I oczywiście musiało być to najdłuższe na świecie gotowanie się wody, nie pomógł zamek z kamieni, który miał chronić płomień przed wiatrem, nie pomogło gapienie się na menażkę, nic nie pomogło. Po prostu jak pech, to po całości.

Nie cieszy człowieka absolutnie nic. Co z tego, że i tak krajobraz był bajkowy? Wielkie głazy wyciosane niemal od linijki. Ogólnie to niesamowitość, ale i burczący brzuch.

W czasie naszego godzinnego oczekiwania na zagotowanie się wody by zalać papki do spożycia – stwierdziliśmy:

Ej, zróbmy zdjęcia do współprac!

Nie wiem kto to zaproponował, ale polać mu.

Jedyna słuszna rzecz tego wieczoru. A tak – bo była już jakaś 20, zbliżała się 21. Jak widać – światło doborowe jak na tą porę.

I przez kolejne pół godziny ganialiśmy z wielkimi plecakami w kółko po kamieniach przy parkingu. No dobra, tylko Ewa biegała z plecakiem, a my za Ewą. Potem podbiliśmy stawkę i rozłożyliśmy śpiworek, a Ewa udawała czerwoną syrenkę. Wszyscy turyści dookoła patrzyli się i zastanawiali (dokładnie wiem, co myśleli widząc ich twarze):

Czo te Polaki wyprawiają?

I było fajnie.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.