Trolltunga to jedna z najbardziej charakterystycznych i popularnych skał w Norwegii. Każdego sezonu przyciąga tłumy turystów chętnych zobaczyć to niesamowite miejsce. Co trzeba zrobić by zobaczyć słynny Język Trolla?
Kiedyś, dawno, na kartce papieru napisałam, że chcę się tam znaleźć. Chcę zobaczyć. Stanąć, niczym Simba na Lwiej Skale. Wszystko się udało i było nawet lepiej niż w najlepszych wyobrażeniach. W momencie, kiedy pisałam, że chcę to zrobić, nie miałam pojęcia, że w ogóle podróżowanie jest dla mnie możliwe. Jakkolwiek. To marzenie o stanięciu na Języku Trolla było naprawdę bardzo odległe. Nieosiągalne wręcz. A tu proszę, nie minęło kilka miesięcy, a mi udało się zrealizować ten cel z mojej listy. Początkowo nie mogłam uwierzyć, że naprawdę ono się właśnie spełnia. Ja je spełniam. W potach i trudach. Bo trekking na Trolltungę do najkrótszych i łatwych nie należy.


Informacje praktyczne o szlaku
Szlak na Trolltungę i jego popularność w ciągu ostatnich lat uległ sporym zmianom. W roku 2011, wtedy, kiedy ja się tam wybierałam, na słynnej skale byliśmy jedną z trzech małych grup, z czego jedna właśnie schodziła ze skały, kiedy my akurat do niej doszliśmy, a druga przyszła w momencie, gdy już się zbieraliśmy w drogę powrotną, także nastąpiła idealna rotacja. Zaś na całej długości szlaku spotkaliśmy może z 3 inne małe grupki, w tym jedną z wielkimi plecakami, ewidentnie na dłuższym trekkingu. Obecnie taka sytuacja jest abstrakcyjna dla tego miejsca.

trudny
trudność
28 km
długość
w obie strony
typ
10+ godzin
czas przejścia
1057 m
przewyższenie

A jak jest?
Już nie pierwszy raz słyszę, że teraz trzeba czekać nawet godzinę, czy kilka, w kolejce do zdjęcia. Żeby w ogóle stanąć na skale! Turystów nie odstrasza nawet długie podejście. My mieliśmy to miejsce tylko dla siebie przez dobre pół godziny, może nawet nieco dłużej. To był prawdziwy luksus. Nie wyobrażam sobie odwiedzać tego miejsca w tłumie ludzi. Język Trolla to miejsce wyjątkowe, ale tu naprawdę potrzebna jest chwila ciszy.
Szanse by nie natknąć się na prawdziwe tłumy turystów to wczesny lub późny sezon (zawsze mniej turystów, ogólnie w całym kraju). Ewentualnie nocowanie przy szlaku i podziwianie wschodu i zachodu. Choć nawet to ponoć już ma rzesze swoich fanów i nawet w takiej kombinacji jest ciężkie do zrealizowania. Na pewno wizualnie, przy odrobinie szczęścia z niskim słońcem, byłaby to totalna magia.




Autobus
Tam gdzie duże atrakcje, tam i shuttle busy. Kiedyś można było zapomnieć o tej opcji, ale obecnie z Oddy kursuje shuttle bus pod sam początek szlaku. Więcej informacji można znaleść TUTAJ. Koszt biletu to 100 NOK w jedną stronę, 200 NOK w obie. Najwcześniejszy odjazd jest o 5:50 rano, a ostatni bus spod szlaku do Oddy o 19:15.
Własny samochód
Najłatwiej dojedziemy własnym samochodem, motocyklem, rowerem. Największym miasteczkiem w pobliżu jest Odda. To ona powinna pójść jako pierwsza do namierzenia na mapie. Zaraz potem kierunek na Tyssedal i następnie, finalnie, na Skjeggedal, to tu zaczyna się szlak. Parking w Skjeggedal jest płatny, ta przyjemność wynosi nas 200 NOK (około 100 zł). Można ominąć pierwszy parking i za 500 NOK zaparkować wyżej. Nie żeby coś, że jestem leniem (choć jestem), ale jednak to duże ułatwienie, ukrócenie i tak długiego już szlaku. Obowiązuje limit na parkingu na górze, wjechać może jedynie około 30 aut.
Hike
Szlak zaczyna się w Skjeggedal i w jedną stronę ma około 14 km, a jego przejście trwa od 4 do nawet 7 godzin, w zależności od tempa. Zatem na całą trasę, 28 km trzeba liczyć od 9 do nawet 15 godzin. Bo na miejscu jeszcze przecież chcemy chwilę zostać, albo po prostu musimy poczekać w kolejce. Szlak jest dostępny przeważnie od czerwca do października, jednak wszystko zależy od warunków.






Całą trasę odtworzyłam na outdooractive, więc jak ktoś by chciał sobie przestudiować ów szlak, zapraszam TUTAJ. Ewentualnie na norweską stronę z profilem szlaku ut.no. A ten cały „spacer” opisowo podzieliłabym sobie subiektywnie na 5 etapów.
Początek szlaku
Pierwszy etap to wspinaczka lub wjazd na małe plateu z norweskimi domkami, hyttami. Może się spotkacie z określeniem sætra. Nieco uproszczając, tak nazywane są takie polanki czy właśnie takie górskie mikro-wioseczki wypełnione hyttami. Jeziorka, strumyki, domki, wszystko idealnie komponujące się z przestrzenią. Na tym etapie pokonujemy około 400 metrów przewyższenia, zakończone przyjemnym spacerem przez wspomniane osiedle z chatkami.
Droga wiodła kiedyś albo schodami, albo dość mało uczęszczanym szlakiem przez las. Ja szłam właśnie tym leśnym szlakiem i nie wiem czemu ludzie pakowali się na te diabelskie schody mając obok może dość błotnisty i stromy momentami, ale totalnie dostępny szlak przez las. Obecnie dostępna jest już tylko ścieżka po zboczu, na schody nie wejdziemy.
Również to ostatni moment, gdy widzimy fiord, a w oddali nawet momentami lekko wyłaniający się zza chmur lodowiec. Jest to dobry moment by złapać oddech, bo zaraz następuje kolejny etap.



Etap drugi, czyli przejście przez przełęcz
Drugim etapem jest dotarcie do przełęczy na wysokości 1168 m n.p.m. i jest to właściwie ostatnie większe podejście tej trasy. Jest mniej strome, aczkolwiek bardzo zdradliwe. Idziemy po kamieniach, olbrzymich kamiennych płaszczyznach. Czasem nie ma się czego złapać, czasem kamień bywa bardzo śliski. Dochodzimy do krawędzi, stąd już zaczynają się cudowne widoki na lekko turkusowo-mleczne jezioro.
Niekończące się plateu
Najdłuższym, trzecim etapem, jest niekończąca się trasa po górskim plateu. Od tego momentu nie mamy już miejsc wymagających niezwykłego nakładu sił. Jest trochę pod górkę, trochę z górki. Czasem przy krawędzi, mija się dużo jeziorek, ogólnie widoki zaczynają robić się surowe, górskie. Bardzo widowiskowy moment jest, gdy dochodzi się do krawędzi, mija też kilka jeziorek, gdzie przestrzeń między taflą wody a chmurami niknie i ma się wrażenie spaceru po niebie. Piękne uczucie.







Lwia skała!
Poprzedni odcinek ciągnie się i ciągnie, i Trolltunga coś nie chce się zdarzyć. Kiedy już traci się ostatnią nadzieje, że w ogóle się dojdzie gdziekolwiek, kiedykolwiek, ona nagle wyłania się!
I to jest czwarty etap wędrówki. Strzał endorfin i niezmierzonego szczęścia. Organizm szaleje i nieistotne jak bardzo jest się umęczonym, na buzię ciśnie się banan, czujesz jak oczy zaczynają ci iskrzyć, powoli zaczyna do ciebie docierać, że właśnie się udało.
Teraz jeszcze tylko musisz stanąć na skałce. Idziesz niepewnie, trochę się boisz, widzisz, że to przecież kawałek kamienia zawieszony nad przepaścią. Pierwsze kroki stawiasz więc nieco niepewnie, ale potem przekonujesz się, że się trzyma. Kiedy nabierasz pewności powoli dochodzisz do krawędzi i ta pewność zaczyna się kurczyć. Ale jeszcze podchodzisz kawałeczek bliżej, i jest. To uczucie. Totalnej epickości.
Naprawdę czujesz się jak sam Król Lew.
I w tym momencie, wiesz, że możesz wszystko.




Ostatni etap, smuteczki i powroty
O ile nam trasa w jedną stronę zajęła 7 godzin razem z postojami na zdjęcia, tak schodziliśmy w niecałe 4 godziny. Nie wiem jak to możliwe, ale siły w nogach dodała nam zbliżająca się noc. Już nawet pominę fakt, że nie zrobiłam wtedy ani jednego zdjęcia. Nawet nie pamiętam tej trasy powrotnej. Myślę, że to też dlatego, że Trolltunga jest naprawdę olbrzymim ładunkiem emocji, niesamowitych doznań wizualnych, ale także prawdziwej wiary w siebie oraz w to, że w życiu można naprawdę przeżyć i zobaczyć jeszcze wiele niesamowitych rzeczy.
Dla mnie, ten kawałek kamienia będzie w sercu moim małym Everestem.

