Z biegiem naszej irańskiej podróży robiłam coraz mniej zdjęć, a coraz więcej filmów. Nie były to filmy ładne. Po prostu rejestrowałam bieg wydarzeń. Tym samym chcę powiedzieć, że to będzie najuboższa w zdjęcia relacja irańska. I ostatnia.
Z tym Teheranem to miałyśmy różne plany.
Początkowo chciałyśmy zostać tuż po przylocie do Iranu. Zrezygnowałyśmy jednak z tego pomysły, gdy poznałyśmy Jarka na lotnisku i z nim ruszyłyśmy od razu do Isfahanu. W dniu przyjazdu w mieście panował również niesamowicie potężny smog, co ułatwiło nam decyzję. Myślę, że słuszną.
Zawsze myślę sobie, że miasta i państwa dzielą się na dwa typu: jest kraj i jest stolica. Tak jak jest Paryż – i jest Francja, Londyn – i Wielka Brytania, tak samo jak jest Teheran – i jest Iran. Nie mówię, że w Teheranie nie ma irańskiego ducha, czy w Paryżu francuskiego. Taki duch będzie. Zawsze. Ale stolice są inne. Teheran okazał się dla mnie miastem dwóch światów – bogactwa i biedy, pustyni i gór, religijności i ateizmu.

Ostatecznie w Teheranie zjawiłyśmy się w nasz ostatni dzień rano. W święto oczywiście. I nie sądziłyśmy, że te ostatnie godziny zaowocują takim biegiem wydarzeń!
Była godzina 9 rano, wyspałyśmy się niesamowicie. Tej nocy wzięłyśmy pociąg z Jazd do Teheranu – z kuszetkami. Nie obyło się bez kilku kłopotów z rodzaju, że ktoś nas podsiadł, że początkowo nie miałyśmy miejsca, ale ostatecznie chłopiec i konduktor rozwiązali nasz problem przydzielając nam jeden calutki 4-osobowy przedział. Miałyśmy do dyspozycji wszystko – od łóżka (całkiem wygodnego), po wodę, jedzenie, ogrzewanie, a nawet pościel. Naprawdę podróżowanie po Iranie pociągiem to czysta przyjemność. Luksus wręcz. A i w cenie całkiem przyzwoitej. Wydałyśmy może trochę więcej niż na autobus, ale komfort był nieporównywalnie wyższy. Jedynym minusem pociągów w Iranie jest fakt, że prawie ich tam nie ma. Co to znaczy? Jest właściwie jedna, główna linia kolejowa ze stolicy aż na samo południe, do Bandar Abbas. Po reszcie kraju trzeba poruszać się innymi środkami lokomocji.
Dzień przed naszym przyjazdem do Teheranu na Couchsurfingu napisał do nas chłopak zaczynając swoją wypowiedź od tego, że właśnie wrócił z Oslo, gdzie studiował, że chętnie nam pokaże miasto, bo sam się za nim stęsknił i również chętnie po nim pojeździ. Dodał, że ma auto i że może nas odwieźć na lotnisko.
„Bierzemy!”
Myślcie, co chcecie. Że byłyśmy interesowne. Byłyśmy. Ale w podróży tak sobie trzeba czasem radzić, jeśli ktoś proponuje pomoc, to warto z tej pomocy skorzystać. Prawie zawsze.

Natalia napisała do Shayana, bo tak nazywał się jegomość. Był w naszym wieku, a na zdjęciu przypominał postać z latynoskiego romansu. Napisała w skrócie, o której przybędziemy do Teheranu, o tym, że będziemy na dworcu, że do zobaczenia i w ogóle.
„Tehran!”
Wypomniał jej Shayan.
Choć spolszczona nazwa to właśnie Teheran, tak wszędzie indziej używa się Tehranu. Dobrze dowiedzieć się czegoś w ostatni dzień.
Na dworcu, w tłumie ludzi wyłapałyśmy go. Wcale nie był postacią z latynoskiego romansu. No może trochę. Wysoki, przystojny, dobrze ubrany, wychowany, wygadany. I słucha Enrique Iglesiasa. Więc może jednak jest jak z latynoskiego romansu?
Na początku zawsze mała spina. My zapragnęłyśmy być zawiezione na kawę, a na złość wszystkie kawiarnie były pozamykane. Potem chwila spacerków po parku, bo i wszystko inne było pozamykane. W końcu – święto. Skoro święto, to pojechaliśmy do meczetu. Tam multum ludzi. Wyprawa do łazienki to była czasochłonna przygoda. Moją uwagę podczas przeciskania się między ludźmi zwrócił napis:
„Down with Israel! Down with USA!”
Nie sam napis tyle o ile. Bo wiadome nie od dziś, że Iran ma kosę zarówno z Izraelem jak i ze Stanami. Zaciekawił mnie fakt, że napis był – po angielsku. W meczecie.
Mniejsza z tym.
Panie w toalecie pomogły mi ogarnąć mój chador, bo jak zwykle, gdy się odmotałam, to już nie potrafiłam się zamotać. Droga powrotna była jeszcze cięższa, bo każdy jeszcze chciał ze mną zdjęcie. Selfie tu, selfie tam. Selfie było wszędzie. Po pół godzinie wróciłam do ekipy, a poszłam tylko siku.
Ale z tym też mniejsza. Pojechaliśmy bowiem w góry, do dzielnicy Darband. Jak to w Tehranie bywa – nie obyło się bez niekończących się korków, dzikiej jazdy po ulicach, a nawet i pana na motorze, który ot tak zapukał w okno naszego auta i poczęstował nas cukierkami.
Uliczne istne szaleństwo. Nie mieliśmy gdzie zaparkować. Krążyliśmy prawie godzinę po parkingu.

Byłam jak zwykle ubrana w kilka warstw, a i tak było mi zimno. O zgrozo było wtedy zimniej tam, niż w Polsce – a przypomnę, że to był listopad! Widziałam śnieg i góry, więc mimo zimna, byłam bardzo szczęśliwa. Ja się snułam samopas wyłapując kadry jak osioł żre pozostałości ze śmieci, a za nieopodal rozpoczynał się romans. Ona i On.
Prawda była taka, że to my z Monią nieco to podjudzałyśmy, gdy już się skapnęłyśmy, że z tego mogą być dzieci. Shayan dostał naszą akceptację, a urzekł nas totalnie, gdy zapytał się czy może położyć nogi na leżance – wiem, że ciężko to teraz sobie wyobrazić, o co chodzi, ale tam jada się na takich leżanko-platformach. Nie ma kanap, nie ma stołów. I on się pyta czy może tak jak my (a od razu wpakowałyśmy się z naszymi giczołami) położyć nogi.
Monia wypomina ten dżentelmeński gest, to zapytanie do dziś.

Zrzekłyśmy się. Na rzecz Nati naturalnie. Zrzekłyśmy się Shayana.
Ewidentnie coś się kroiło między nimi. Choć Ona się bulwersowała i pąsów dostawała, gdy tylko coś sugerowałyśmy. W sumie się nie dziwię. Mogłyśmy wydawać się szydercze, jednak naprawdę życzyłyśmy temu zalążkowi romansu jak najlepiej! Widać było te iskierki w oczach! Zauroczenie! Byłyśmy jeszcze w takim melodramatycznym nastroju po tej kawiarence z Jazd, gdzie pan nam puszczał taką piękną muzykę. Czułyśmy się niemal jak w jakiejś Casablance, czy Przeminęło z wiatrem. A teraz miałyśmy takie kino niemal live.


Tu muszę wtrącić małą anegdotkę. No dobra, dwie.
Po pierwsze – jadłyśmy tu, w jednej z restauracji na Darban, najlepszą baraninę w historii. Naprawdę, była przepyszna. Po drugie – w obsłudze był młody chłopak, lat 16, choć nie wyglądał. My rozmawialiśmy, a on siadał nieopodal, przysłuchiwał i rysowało mu się na twarzy pełne skupienie. Aż w końcu Shayan dopytał, czemu tak siedzi i słucha. Ten odpowiedział, że stara się uczyć angielskiego, a zagraniczni turyści to jedna z niewielu możliwości praktykowania języka. No i sam fakt – chłopak, lat 16, pracujący – i to ciężko, jako pomoc w restauracji w górach, i to mocno po godzinach (była jakaś 20-21). Ta chęć nauki i rozwoju naprawdę była urzekająca – i nie pierwszy raz się spotykałyśmy z takim podejściem tutaj, w Iranie.

Po mroźnych górach zrobiliśmy jeszcze szybki tour po mieście. Nie obyło się bez słynnej Azadi Tower. Gdzie Shayan przyznał się nam, że mimo iż Teheran zna, mieszkał tu wiele lat, tak nigdy tu nie był. Aż nadeszła okazja – my, turystki z Polski. Lachestanu.
Nocne już zwiedzanie przypominało nieuchronnie zbliżającą się godzinę naszego odlotu – była coraz bliżej. I właśnie w tych ostatnich chwilach zaczęło robić się najfajniej. Pojechaliśmy na koktajle z granata, z mango, z marchewki z lodami waniliowymi i szafranem (pycha!). A na prawie sam koniec Shayan zabrał nas na wzgórza, z których widać panoramę miasta.
To była chwila pięknego oddechu.
Miliony świateł.
Piękne.

A żeby było ciekawiej – na koniec zostało nam jeszcze z jakieś 2-3 godziny do wyjazdu na lotnisko. Shayan zabrał nas więc do swojej rodziny – do mamy, brata i kota, Arbuza. Jak możecie się domyślić jak to bywa na takich domowych gościnach – nakarmiono nas, napojono, zrobiono nam zdjęcia z każdym, wypytano o wszystko, nawet o wzrost. Było trochę śmiechów, uroczych niezręczności w relacji Shayan – mama Shayana – brat Shayana – Nati. Powiem w skrócie, że mama naszego hosta była zachwycona Natalią. Nawet kochanego kota zamknęła w innym pokoju, gdy ta powiedziała, że ma alergię. Już widziała w niej przyszłą synową i zaczęła snuć takie plany. Wszyscy poza nią byli nieco zawstydzeni, rumieńce krążyły po polikach, a dodatkowo rozbrzmiewał śmiech „na wstydnisia”.
Pogawędka w pewnym momencie niestety musiała się uciąć. Czas było wyjeżdżać.
Widać było smutek we wszystkich naszych oczach. Szkoda było nam opuszczać Iran, żegnać się. To była piękna przygoda. Podczas tych dwóch tygodni działo się wszystko, za co kocham podróżowanie. Spotkałyśmy masę cudownych, życzliwych ludzi, zobaczyłyśmy zjawiskowe miejsca, doświadczyłyśmy nieoczekiwanych zwrotów akcji i urzekających chwil.
To była naprawdę piękna przygoda.
