Nie to okienko. Nie tamto. I nie kolejne. To skąd właściwie jedzie autobus do Sziraz? Jeden pan mówi, że z innego dworca. Inny, że w okienku numer 6 znajdziemy bilety.
Dworzec obszerny, a zwiedziłyśmy cały. W końcu znalazłyśmy dwóch przewoźników, którzy oferowali przejazd do Sziraz. Niestety nie na najbliższą godzinę, tylko za 3, a tak właściwie to za 5, znając tutejsze autobusowe rozkłady i obyczaje odjazdów wedle zasady „jedziemy, gdy autobus jest pełny”.
Po dniu oczekiwania, a potem telepania się autobusem dotarłyśmy do Sziraz. Nie miałyśmy zarezerwowanego noclegu, jechałyśmy w ciemno. Postanowiłyśmy, że skorzystamy z rady Marie poznanej w hostelu w Isfahanie i pojedziemy do Taha Hostel.
Jednak nie tak prędko było nam pisane tam dotrzeć. Bowiem prawie wywołałyśmy bójkę taksówkarzy. Jeden czekający na turystów podał nam zawyżoną cenę. Złapałyśmy zatem inną taksówkę, a pan w niej uczciwie podszedł do wyceny. Chciałyśmy jechać z panem, który podał uczciwą kwotę, ale gdy pierwszy to usłyszał i zobaczył, wszczął małą awanturę. My tylko stałyśmy, a taksówkarze wyrywali sobie nawzajem nasze bagaże. W końcu pojechałyśmy z kandydatem numer 1, oszukistą, bo bałyśmy się, że zaraz pobije naszego poczciwiaka. I tak źle, i tak niedobrze. Jak żyć?
Dojechałyśmy na miejsce, ale po hostelu ani śladu. Miejsce widmo. Widać mur.
Taksówkarz najwyraźniej chciał zawalczyć jednak o dobre imię, i o północy wszczął dochodzenie w naszej sprawie. I znalazł nasz hostel. Co więcej. Zaniósł nasze bagaże i dopilnował, abyśmy na pewno miały gdzie spać. No ładnie, punkty dla tego pana.
Za murem pojawiło się podwórko z sadzawką na środku, kwiatami, owocowymi drzewami, leżankami, w oknach zaś widać było kolorowe witraże. „Pięknie tu” – pomyślałam. Od razu wiedziałyśmy, że chcemy tutaj zostać.
One in dormitory. Two in double room.
Nie było wolnej trójki. Ale miała się zwolnić z rana. Byłyśmy tak zmęczone, że wpakowałyśmy się w trójkę do dwójki związawszy nogi łóżek sznurówką wraz z butem by te się nie rozjeżdżały. To był istny majstersztyk. Dzieło polskiej kreatywności inżynierskiej, przysięgam.

Z nową energią przy śniadaniu powitała nas druga gospodyni hostelu. Zaraz potem zapytała się nas, czy chcemy jechać do Persepolis, bo jest taki chłopak z Niemiec, on jedzie, i że moglibyśmy z nim, razem, taniej.
Hola hola.
Tak się składało, że miałyśmy kontakt do pewnego pana, poleconego przez dziewczynę z Couchsurfingu. Więc czemu by najpierw nie sprawdzić? Napisałyśmy, czekałyśmy niecierpliwie na odpowiedź. Niemca zapytałyśmy też, czy nie chciałby jednak jechać z naszym specjalnym kierowcą do tego całego Persepolis. W debacie naszej świętej trójcy uzgodniłyśmy też, że na korzyść poleconego nam przez Sabę – dziewczyny z Couchsurfingu – chłopaka jest fakt, że studiował architekturę, jest kierowcą i jednocześnie przewodnikiem, więc o Persepolis może także opowiedzieć co nieco. A kolejnym plusem było to, że cena jaką podał była o 10$ niższa, niż kierowca z hostelu.
Chwila oczekiwania.
Odpisał!
Jedziemy tego samego dnia, około 13! Znakomicie. Miałyśmy zatem też czas na mały rekonesans miasta. Udałyśmy się więc na poszukiwania kawy. A potem bardzo bezwiednie zawędrowałyśmy do najpiękniejszej budowli islamskiej w jakiej byłyśmy. Nogi same nas tam zaniosły.
Lustereczko, powiedz przecie…
Niepozorna z zewnątrz. Ale spostrzegłyśmy dużo wierzących kłębiących się dookoła, zero turystów, więc myślimy – „wchodzimy!”. Zamotali nas w dodatkowe chusty, przeszukali torby, kieszenie, kazali ściągnąć buty – i wpuścili.
Magia.


Miliony kolorowych refleksów odbijających się od lustrzanej, misternej mozaiki. Lustereczka małe i duże pokrywały całe sklepienie, kolumny, ściany. Niemal wszystko. Wszystkie kobiety skupione na modlitwach. Poza dziećmi. One zawsze skupione są na istotnych rzeczach, na życiu, poznawaniu świata, no i na sobie. Każda podchodziła do sześcianu zwieńczonego złotą kratą, dramatycznie łapała krat jedną, drugą ręką chwytała się za serce i pogrążała w modlitwie. My za to rozdziawiałyśmy buzię z wrażenia. I powtarzałyśmy tylko jak tu pięknie. Nie sposób było oderwać oczu od tych wszystkich błyskotek.
To meczet, świątynia, mauzoleum, grobowiec imienia Seyed Alladin Hussein.
Pod koniec podeszła do nas młoda dziewczyna, przedstawiła się jako Fatima. Zapytała, czy wszystko widziałyśmy i czy potrzebujemy jakiejś pomocy. Zaoferowała, że pokaże nam też cmentarz z tyłu. Okazało się, że to miejsce, to ważny punkt kultu dla muzułmanów, ponieważ w środku znajduje się grobowiec ów ważnej postaci, której ten meczet nosi imię. Na pożegnanie dostałyśmy jeszcze ulotki – i tylko dzięki nim, wiem, gdzie byłam, bo nawet mapy tego nie ogarnęły. Podziękowałyśmy i rozstałyśmy się z Fatimą.

Gdy tylko przekroczyłyśmy próg meczetu dostałam najsmutniejszą wiadomość w życiu.
Mój najukochańszy, 17-letni kociak, odszedł. Musiał zostać uśpiony.
Od razu zalałam się łzami.
Bardzo próbowałam nie. Gdzieś z tyłu. By nikt nie patrzył. Ale nie mogłam. Łkałam praktycznie całą drogę. I potem w sumie każdego dnia po kątach. Albo, gdy zobaczyłam jakiegoś zwierzaka. Oczy po prostu same napełniały się łzami, a serducho przenikliwym smutkiem i okropną pustką.
To chyba najgorsze w podróżach. Takie momenty. Bo jesteś daleko. I nie mogłeś się pożegnać.
Chcesz się cieszyć ze wszystkiego dookoła, ale nie wiesz jak, bo w środku cię rozrywa na strzępy. Strasznie smutne to i ciężkie. Wiele osób powtarzało mi, pocieszając, że mój zwierz właśnie chciał wykorzystać moment, gdy mnie nie ma. Bym nie patrzyła na to, jak odchodzi, jak cierpi. Myślę – i chcę myśleć – że mieli rację. Choć to nie zmienia smutku. Olbrzymiego. Wiedziałam też, że cokolwiek zrobię, to już nic nie zmieni. Kociaka już nie ma.
Starałam się trzymać w kupie, nie myśleć o tym, a skupić się na tym, co dzieje się dookoła. Chyba nawet mi wychodziło. Momentami chyba tylko nie. Dużo się działo, a to pomagało.
W drodze na Persepolis
Wróciłyśmy do hostelu, zmieniłyśmy nasz pokój z dwójki na czwórkę i niemal od razu przyjechał nasz kierowca.
– Hi, I’m Yoones
– Janusz!?
Co nie dosłyszałyśmy to dopowiedziałyśmy. Tak oto poznałyśmy naszego irańskiego Janusza. Właściwie to Jonasza. Ale to nic. Został Janusz. Bo tak.
W końcu właściwie poznałyśmy także naszego kompana z Niemiec. Julian okazał się być rowerzystą, który przejechał z Zachodnich Niemiec, przez Alpy, Północną Turcję, Gruzję i Azerbejdżan aż do Iranu. Tu postanowił już chwilę odpocząć, a potem popłynąć promem do Dubaju. A stamtąd wsiąść w samolot i polecieć do Wietnamu. W sumie jego poczynania możecie śledzić na jego facebooku.
Zdradzę Wam jeden sekret już teraz. Julian podróżował z nami aż przez tydzień. Miał jechać jedynie do Persepolis. Potem jedynie do Bandar Abbas. Został z nami dużo dłużej i żegnał nas dopiero w momencie, gdy wsiadałyśmy do autobusu w kierunku Jazd.
Wpakowaliśmy się w piątkę do auta Janusza – jedziemy!

Po prawej – typowa irańska zupa āsh – gęsta, tutaj w wersji z mięsem, bodajże z kurczakiem
W międzyczasie zatrzymaliśmy się przy straganie, Janusz kupił dla nas owoce – banany i granaty, typowy owoc dla Iranu. Chwilę później zabrał nas na obiad. Zjadłyśmy trochę irańskich różności, kebaby wszelkiego rodzaju, typowo irański āsh, czyli zupę, a na popitkę ziołowy kwaśny jogurt doogh.
Śmieszna sytuacja przy płaceniu za owy posiłek nas zastała. Podszedł bowiem mężczyzna, tak o, z ulicy właściwie, i pytał, czy może za nas zapłacić.
Najedzeni ruszamy dalej.
Nie minęło 15 minut, a dojechaliśmy na miejsce. Oto stoi przed nami kawał historii, kultury. Urywek starożytnej Persji. Chluba irańska pod patronatem UNESCO.
Jednym z najlepiej zachowanych i najbardziej okazałych punktów Persepolis okazała się brama wejściowa do starożytnego miasta, nazywana Bramą Wszystkich Ludów, ozdobiona hybrydami – uskrzydlonymi bykami. Widać było na niej wyryte przed laty napisy w różnych językach. Również te, które są potomnością wandalizmu. Janusz zapodał tutaj sucharem dla Juliana wskazując niemiecki napis:
Look! Here is German. Now you can be happy.
Gorzko-kwaśny suchar.





Przeszliśmy całe ruiny, pozostałości po pałacach, salach, oglądaliśmy zachowane płaskorzeźby ukazujące ówczesną historię i dzieje, aż w końcu wdrapaliśmy się na wzgórze. Przez pochmurne niebo przebiło się ostre, zachodzące słońce, w tle burzowe chmury. Nad Persepolis widać było świetlną łunę wyzierającą się z lekko granatowych chmur. Widok naprawdę był dostojny.
Dopytałam trochę Janusza o to, czemu większe części nie zostały zrekonstruowane, czemu właściwie nie włożono tutaj więcej funduszy (bo było to widoczne, jak dla mnie). Janusz odpowiedział, że państwo woli pokładać fundusze w sprawy religijne, niż w dziedzictwo kulturowe, szczególnie to nie-islamskie. To bardzo przykro było słyszeć.
Udaliśmy się dalej, już prawie noc, a Necropolis czeka.




Tak, wiem, ogarnęła mnie jakaś dziwna fascynacja stojącymi na parkingu samochodami…
Zatrzymaliśmy się jedynie przy bramce. Janusz powiedział, że za bramką widać dokładnie to samo, tylko trzeba zapłacić. Poczyniliśmy więc szybki rekonesans i zawinęliśmy się do auta. Przejechaliśmy może 10 metrów, gdy tuż za nami pasterze zaczęli przeprawiać stado owiec i kóz przez drogę.
Do you want to stop?
Zapytał się mnie Janusz, choć już doskonale wiedział, że chcę, bo właściwie mówiąc to, wciskał już hamulec.
Wyleciałam jak z procy. Najszybciej jak tylko mogłam dobiegłam do stada. Zdjęcia robiłam w pośpiechu, nawet nie byłam pewna ustawień. Stadko zwierzaków gnało, a im bliżej podchodziłam, tym te bardziej przyspieszały, tworząc przy tym niezwykle fotogeniczne tumany kurzu. Coś tam wyszło. Ale czułam niedosyt.
Takim akcentem pasterskim pożegnaliśmy dzień w Persepolis i Necropolis.


Janusz na odchodne, obiecał nam wziąć nas kolejnego dnia do szisza-baru i pokazać, jak młodzi Irańczycy spędzają wieczory, jaką mają rozrywkę, jak umawiają się na randki. Dziewczyny chciały iść jeszcze tego samego dnia, gdzieś na miasto. Wybrały się więc na mały rekonesans okolicy w poszukiwaniu miejsca z muzyką, słynnym winem z Szirazu, czymkolwiek. Szukały knajpy, a zaszły do meczetu. Ja zostałam w hostelu, nie miałam tego dnia humoru na pogaduchy, imprezy, na cokolwiek. Musiałam sobie popłakać w poduchę, w samotności. Pomogło. Trochę.
Różowy meczet
Z rana zwlokłyśmy się z łóżek wyjątkowo wcześnie.
If you want see the light and no people, you need to be there at 7 am
Powtarzała nam opiekunka z hostelu. Chodziło o najsłynniejszy, różowy meczet, który tak naprawdę nazywa się Nasir al-Mulk.
Do meczetu zaszłyśmy tak naprawdę o 7 z groszami. W środku koczowała już grupka fotografów, głównie z Azji. Rozprzestrzenili się w strategicznych punktach, punkcie właściwie, niemal na środku. Choć uważam, że powinni cofnąć się z kilka metrów do tyłu, a tak to tracili strasznie dużo przestrzeni z kadru. I uniemożliwiali nowo przybyłym zrobienie zdjęcia możliwie dużej przestrzeni. Po prostu wleźli i zaczęli pstrykać.
Staram się nie wtrącać do czyjejś fotografii, ale czasem nie mogę nadziwić się niektórymi sytuacjami.


Monika od razu zasiadła pod ścianą. Ja z Natalią porobiłyśmy kilka zdjęć.
Myślałam, że będzie większy
Natalia była wyraźnie zawiedziona. Było ślicznie, ładnie. Ale po wczorajszym lustrzanym meczecie, ten nie zrobił na nas takiego wrażenia. Czasem czuję się taka zepsuta już przez te wszystkie rzeczy, które widziałam. Za dużo piękna i łapie człowieka znieczulica. Wszystko porównuje, mimo że nie chce. Ale to robi się już podświadomie.
Niesamowitość tego miejsca polega na kolorowych witrażach – i kolorach, ogólnie. Nie sposób również nie zauważyć całkiem ładnych sklepień. Po prostu, ktoś kiedyś przyjechał tu, zrobił ładne zdjęcie, potem kilka kolejnych osób zrobiło dokładnie to samo i miejsce urosło w oczach potencjalnych turystów jako najsłynniejszy meczet Iranu. Totalny „must see”.
Ale żeby nie było – i tak uważam, że warto go zobaczyć na własne oczy i przyjść faktycznie o tej 7 rano, dla światła i braku turystów. 10 minut od naszego przyjścia do meczetu zaszły prawdziwe tłumy, a każdy skrawek oświetlanej na kolorowo płaszczyzny był zajmowany przez turystów robiących zdjęcia. Moim i Moniki faworytem była Azjatka ubrana w czador i modląca się po chrześcijańsku. Do zdjęcia oczywiście. Śmiesznotka.


Tego dnia umówiłyśmy się również z Sabą z Couchsurfingu, dziewczyną, która poleciła nam Janusza. Skoro ktoś poleca Janusza, to trzeba go poznać! Spóźniła się odrobinę i zażartowałam pytaniem, czy przynajmniej się wyspała.
No. I have small kid in home. My daughter. She is 2 years old.
Nie wyszło mi. Dodatkowo poczułam winę, że matkę ściągam o 8 rano z łóżka w jej wolny dzień. Bo to w sumie ja zaproponowałam poranny spacer, wiedząc, że wieczorem będziemy z Januszem, a w nocy w drodze nad Zatokę Perską. Niedobra ja. A tak poważnie – naprawdę było mi głupio.
Ruszyłyśmy w kierunku bazaru. To bazar Vakil. Słynny, najsłynniejszy, Lonely Planet poleca.
Podążałyśmy za Sabą w labiryncie bazarowych alejek, sądząc, że wie dokąd zmierza. Nie wiedziała. Zdradziła nam, że nawet ona, znając Sziraz, potrafi się zgubić w tym grajdołku.
Poszukiwałyśmy kawy. Zaszłyśmy na mały placyk, skwerek. Miała być kawa, były zakupy. Kawiarnia na nasze nieszczęście była zamknięta.



Nasze śledztwo zwieńczyłyśmy jednak sukcesem jakąś godzinę później. Muszę przyznać, że kawę mają pyszną, podają ją zawsze z kawałkiem deserowej czekolady. Można to pić podobnie do herbaty, pomijając zamaczanie czekoladki w cieczy. Ale wziąć kęsa, zatrzymać go w buzi i wziąć łyk kawy. Czekoladowo-kawowy smak rozpłynie się idealnie. Polecam.
Nie mniej jednak kawiarni jest tam mało, a żeby jakąś znaleźć trzeba nieźle się naszukać.
Pożegnałyśmy się z Sabą, ruszyłyśmy z powrotem do hostelu by dopakować manatki i wycheckować się z pokoju. Następnie ponownie ruszyłyśmy w miasto. Tym razem na północną stronę rzeki. Za cel obrałyśmy sobie jakiś park. Miałyśmy ochotę na chwilę leżenia na trawie. Praktycznie cały dzień upłynął nam bardzo swobodnie, choć w pewnym momencie wyczuwalny był ewidentny brak tańców. Szczególnie w momencie, gdy zaczęłyśmy nucić polskie, weselne pieśni o wódce. To był istny recital.

Nogi zaprowadziły nas pod świątynie Shahcheragh. Dziewczyny były już tutaj, dzień wcześniej, kiedy szukały imprezy.
Miałyśmy zajść tam tylko na chwilkę, na momencik. Ale jako obcokrajowcy, a w dodatku kobiety, musiałyśmy poczekać na przewodnika. Przewodnik jest tutaj darmowy, wstęp również. Niestety do świątyni samej w sobie osobom z innego wyznania niż islam nie wolno wchodzić. Choć w przewodniku piszą ploty, że niektórym się udaje.
Zerkając nieco z placu – widać było również lusterkowy motyw. Musiało to być równie zjawiskowe miejsce jak meczet tudzież inne mauzoleum imienia Seyed Alladin Hussein.
Na miejscu poznałyśmy również kolejnego Niemca, który żalił się nam jak bardzo brakuje mu piwa. Podzielił się z nami wskazówkami, gdzie, jak, co kupić. Mowa była oczywiście o jakiś cieczach alkoholowych. Dziewczyny słuchały porad, a mnie zniosło na… gołębnik. To było istne szaleństwo! Nigdy nie widziałam tylu gołębi. A jak się okazuje, bardzo się je tu szanuje i znajdują one schronienie we wszelkich świątyniach, meczetach i innych budowlach. Nikt gołębi tu nie przegania, wręcz dokarmia. Każdy szanuje tego ptaka, za to, że kiedyś to właśnie dzięki gołębiom ludziom pustyni udawało się tu przetrwać.


Po zwiedzaniu ponownie zajechał po nas Janusz. W rozśpiewanym nastroju minął nam też wieczór, kiedy to z Nati wyśpiewywałyśmy „Kolorowy wiatr” z Pocahontas, a potem dołączyła się Monia i całą trójką „Hakuna Matata”. Disney zawładnął oprawą muzyczną do jagodowej i pomarańczowej sziszy.
Udało się nam napić również wina zrobionego w Szirazie! Homemade mixture. Muszę przyznać, że było przepyszne, słodziutkie i naprawdę pojawiło się w idealnym czasie.
„Julian go, go, go!”
Przyszedł czas na pożegnania. Januszowi ciężko było się z nami rozstawać, chciał odwieźć nas na dworzec, zapakować do autokaru i tam ostatecznie pożegnać. Ale chwila – Julian ma przecież rower. Nie było sposobności jak go przewieźć, więc postanowiliśmy, że będzie on jechać za nami.
Trochę się o niego zamartwiałyśmy, bo ewidentnie Janusz gdzieś pomylił drogę, coś było zamknięte i jechaliśmy jakąś dłuższą trasą. A trzeba zaznaczyć, że Janusz cisnął momentami 60 km/h, zaś Julian utrzymywał to tempo! A uwierzcie mi: jechać tak szybko na rowerze po irańskich ulicach to jest prawdziwy wyczyn! Brawa dla tego Pana.
No i cóż. Pożegnaliśmy się z naszym irańskim Januszem, zapakowaliśmy do autokaru i pojechaliśmy na południe.
Hej przygodo!

Na #IrańskiejPrzygodzie byłam wraz z Natalią Fraś z bloga Zapiski ze świata.
Jej wpis o Szirazie możecie przeczytać TUTAJ.