MENU
Islandia

Świat wodospadów

Islandia wodospadami stoi. Pierwszy piękny zobaczony wodospad powoduje zachwyt. Ale przy trzydziestym euforia nieco znika i „ale cudowny wodospad” – zmienia się w: „znowu wodospad?”. Choć – zdarzają się wyjątki. Tak było z nami.

Mam słabość do wodospadów. Są piekielnie fotogeniczne – i to praktycznie zawsze. Na lodowej wyspie jest też ich naprawdę wiele. Może też dlatego tak bardzo mi się tu podoba? Islandia to prawdziwy raj wodospadów.

Kiedyś usłyszałam, że wodospady północne różnią się od południowych. Oczywiście wodospady można klasyfikować pod wieloma kątami, ale ja usłyszałam coś na wzór tego, że te na Północy ryją kaniony w kamieniach, zaś południowe po prostu spadają z klifu. I wiecie co? Tak jest. Przypomnę Wam Goðafoss, czy Dettifoss i Selfoss – tak prezentowała się Północ. Teraz czas na Południe – ono rządzi się trochę innymi zasadami – tu na pewno każdy się zmoczy. Dosłownie.

Skógafoss

Prawdziwy tytan popularności. To tutaj – gdy zobaczyłam ilość turystów – po prostu mnie zatkało. Wtedy tak bardzo zapragnęłam wrócić tu, ale poza sezonem.

Jest to chyba jeden z moich ulubionych wodospadów, klatki zrobione na tle ściany wody zawsze wywołują u mnie ciarki. Ale jest z tym jeden problem – każdy ma takie samo zdjęcie tutaj. Naprawdę – szczególnie tu bardzo czuć fakt, że fotograf na Islandii ma super łatwe zadanie – po prostu wciska guzik, a piękne kadry robią tu się same.

Zawitaliśmy tutaj dwukrotnie – w sumie miałam małe déjà vu z zimy – również przyjechałyśmy tu dwukrotnie, ponieważ za pierwszym razem przybyliśmy na tyle późno, że nie było światła. Ale to miało swoją zaletę – i tutaj zdradzę Wam pierwszy lifehack – nie ma też wtedy turystów. Kolejny tip – taki bardziej dla fotografów i wielbicieli pięknego światła: w lecie zachód tu nie sięga – słońce bardzo szybko chowa się za pobliską górką – niestety.

Oto prezent ode mnie. Prawdziwy prezent, którego ja nie rozpakowałam, bo dowiedziałam się, że istnieje dosłownie 2 dni temu. Prawdziwa perełka, czyli Kvernufoss. Mało kto wie o jego istnieniu, bo wszyscy zachłystują się wielkim i słynnym Skógafossem (w tym i ja). A tuż za rogiem kryje się prawdziwy skarb – biały kruk na turystycznej liście Islandii. Nawet wujek Google nie ogarnia, dlatego łapcie GPS: 63°31’43.3″N 19°28’49.6″W. Ogólnie jak wjeżdżacie do Skógar, macie w pewnym momencie rozjazd – na lewo jedzie się w stronę Skógafoss, a jadąc prosto i potem w prawo dojedziecie do Skógar Museum. Tam trzeba rozpocząć mały trekking by do miniatury Seljalandsfoss’u dojść.

Seljavallalaug

Kojarzycie wulkan, który wybuchł na Islandii kilka lat temu, ale nikt nie potrafił wymówić jego nazwy? Tak, ten. Eyjafjallajökull. Właściwie to jest i wulkan, i lodowiec – a jego nazwa jest super. Jest to zlepek słów wyspa, góra i lodowiec.

Gdy wybuchł – wiele okolicznej infrastruktury uległa zniszczeniu. W tym również basen Seljavallalaug – z naturalnie ciepłą wodą – który po prostu został zasypany przez popiół wulkaniczny z okazji erupcji. Basen został jednak oczyszczony i teraz stanowi atrakcję, również jako jeden z najstarszych obiektów tego typu na Islandii.

Basen położony jest naprawdę przecudownie, w okowach gór. Jego malowniczość ma swoje minusy. Nie liczyłabym, że ktoś trafi na to miejsce całkowicie puste. My byliśmy dość późno, wydawało nam się, że nikogo tu nie będzie – a był prawdziwy tłum. W basenie i poza nim. Tłok trochę unieszczęśliwiał, ale smutki znikają, gdy tylko zanurzymy się w ciepłej wodzie. Początkowo nie wiedziałam czy wejdę – myślałam sobie, że nie chcę się moczyć, jest mi zimno, ręcznik mi nie wyschnie, bo jest wilgotno, bla bla bla. Jak tylko zobaczyłam roześmiane miny kąpiących się – to też dałam nura.

Jak dojechać?

Kierujcie się na Seljavellir – z jedynki wystarczy skręcić na drogę nr 242. Można jeszcze kawałek podjechać szutrową drogą, aż do żwirowego wału – stamtąd czeka każdego jakieś 15 minut niezbyt trudnego marszu – właściwie jest to bardzo przyjemna i piękna trasa, góry dookoła są zjawiskowe. Trzeba jedynie uważać na śliskie kamienie i czasem płynący wrzątek.

Seljalandsfoss

Gdy byliśmy na basenie pod wulkanem mieliśmy przepiękne światło. Takie dzikie powiedziałabym. Byliśmy w dolinie, więc widzieliśmy jedynie jak wędruje po szczytach gór. Specjalnie zebraliśmy się prędko, by zdążyć na zachód na wodospad z grotą – bo takim wodospadem jest właśnie Seljalandsfoss – można wejść za wodospad. I to jest cecha, która czyni ten wodospad wyjątkowym.

Na spacer warto zabrać coś super nieprzemakalnego – w niektórych momentach jest jak pod prysznicem.

Dodam tylko – że w zimie jest to absolutnie niemożliwe – wszystko dookoła jest tak oblodzone (a jest momentami dość stromo, dużo kamieni) – że wejście nawet na schody z poręczą jest olbrzymim wyzwaniem. A właściwie to głupotą. Wiem, bo próbowałam.

Schowany kolega. Gljúfrafoss

Ciekawscy, dociekliwi turyści będą wynagrodzeni. Wchodząc przed Seljalandsfoss widnieją tabliczki, że kawałek dalej jest też drugi wodospad – ale większość turystów go olewa. Przyjeżdżają, robią zdjęcie „tego słynnego”, wsiadają w monstertucka i jadą dalej. Nawet to i dobrze, bo dla wielu wciąż ten wodospad zostaje nieodkryty. Dosłownie.

Jest on dosłownie kawałek dalej, ale nie zobaczmy go ot tak. Zobaczymy za to przesmyk, wąwóz, jaskinię – i wypływającą z niej rzekę. I tam jest on – niesamowity – Gljúfrafoss.

Wchodzisz do jaskini i doznajesz efektu WOW. Strugi wody cisną się po każdej ścianie, nieregularnie. Ten wodospad zrobił na mnie tak piorunujące wrażenie, że nie odda tego absolutnie żadne zdjęcie. Żadne. A trochę ich tam zrobiłam, choć nie różnią się tak bardzo. Właściwie tylko tym, kto na nich jest. No i w orientacji kadru – w pionie czy w poziomie – bo jednak grota mała i nie dawała zbyt wielkiego pola manewru, a jakoś trzeba było urozmaicić sobie kadr. Choć ewidentnie przy 35 mm pion się nasuwał sam.

Polecam zabrać jasny, szerokokątny obiektyw i – koniecznie – worek foliowy na aparat. Bowiem bryzga ostro. Ale widok zapiera dech w piersiach.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.