Podczas całej marokańskiej podróży były dwa kulminacyjne punkty zdjęciowe. W Legzirze miał miejsce jeden z nich. Mimo, że w momencie pisania tych słów nie wybrałam jeszcze ani jednego zdjęcia, już wiem, że będzie ich tu dużo. Bardzo dużo. Czyli blondynkowy standard.
Tak bardzo nie potrafię robić selekcji zdjęć. Przychodzi mi to z trudem, w mękach. Każde zdjęcie jest dla mnie jak moje dziecko i po prostu nie umiem ich odrzucić. „Jak ja mam z tego zrezygnować skoro tu jest taki ładny kolor? (…) Nie no, tutaj ten piesek śliczny… o, a tu łuk i korzystny portret”. Never ending-kurna-story.
Wymyśliłam sobie, że narzucę na siebie „karmę”: „tyle zdjęć ile wypstrykasz Pani Paulino, tyle obrobisz”. Miało to sprawić, że będę bardziej ważyć kadry, czego efektem miała być mniejsza ilość zdjęć. Skończyło się na tym, że siedzę godzinami w lajtrumach i obrabiam tysiące (!) zdjęć. I wiecie co? Już dawno nie miałam takiej frajdy z tego jak ostatnio!

Wracając do Maroka.
Czerwona Legzira
Cała Legzira to właściwie kilka domków na krzyż i plaża z TYMI łukami. Znajduje się jakieś 10 km na północ od Sidi Ifni. Rano można przejść plażą, jednak popołudniu staje się to niemożliwe przez przypływ i zostaje nam jedynie droga lądowa. W centrum tejże wielkiej metropolii znajduje się parking, gdzie spokojnie można zostawić auto na dzień, noc czy cokolwiek, a tamtejsze ziutki parkingowe za drobniaki chętnie to auto przypilnują.
Robiąc plan na cały wypad starałam się tak ustawić wszystko, by w danym miejscu być w najkorzystniejszej godzinie świetlnej dla ów lokalizacji. Dla Legziry z całą pewnością najbardziej korzystna pod kątem fotograficznym jest pora zachodzącego słońca. Dlaczego?
Studium przypadku w skrócie: mamy brzeg klifowy koloru ugru, orchy, ustawiony czołem do zachodu. Jakie daje nam to informacje fotograficzne? Jeśli chcesz w naturalny sposób nasycić czerwony kolor skał musisz fotografować z niskim, ciepłym światłem. To też daje możliwość zrobienia pięknych sylwetkowych kadrów pod słońce, szczególnie, że nad morzem perspektywa powietrzna dodająca uroku takim zdjęciom tworzy się praktycznie zawsze. Masz do wyboru dwie pory dnia – wschód i zachód. Jeśli wiesz, że czoło klifu ustawione jest w kierunku zachodu, to o wschodzie po prostu będzie tam cień. Koniec.
Ogólnie przydatna rzecz, takie planowanie miejsc pod kątem godzin światła. Nie tylko pod kątem fotograficznym. Uwierzcie mi, światło robi magiczną robotę.




Łuki skalne są dwa, oddalone od siebie o kilkaset metrów. Robią naprawdę ogromne wrażenie. Szczególnie jak człowiek stoi taki maciupeńki pod jednym z nich i spojrzy ku górze, przekonuje się, że całkiem duże to dziadostwo. Jest tam naprawdę pięknie i warto tu zajechać dla samego spaceru pomiędzy łukami.
Szybkie fotki i do spania
Na miejsce zajechaliśmy dosłownie w ostatnim momencie. Idąc w stronę łuków już było widać jak światło się zmienia z każdą chwilą, słońce obniżało swój poziom z minuty na minutę. Wraz z nim kolor z soczystej żółci zmieniał się w krwisty pomarańcz. Fotki i podziwianie łuków robiliśmy w pośpiechu. Każdy miał swoje 5 minut przed moim obiektywem (i swoje 5 godzin w lajtrumie).
Nie obyło się bez kilku twarzowych fotek i pocztówkowych ujęć.
Jeszcze na lotnisku zdałam sobie sprawę, że nieświadomie zapakowałam kawał szkła do bagażu podręcznego. To znaczy – świadomie go zabrałam, nieświadomie, że w podręcznym. Ale nikt na to nie zwrócił uwagi. NIKT! Kawał szkła, takiego skruszonego na pół, mówiącego swoim wyglądem: „jestem po to by ciąć” i faktycznie – wystarczy wziąć w łapę i człowiek się kaleczy. To była szybka z ramki, ale mi się złamała na pół, więc noszę to w takiej formie, w jakiej mi pozostało. Schowałam to szkło zatem do sakwy z aparatem, a moje dziecko mam zawsze przy sobie. To część mojego sprzętu fotograficznego: moje błyskotki-szkiełka do art-ujęć. Człowiek próbuje być kreatywny, ale patrzą na ciebie jak na idiotę. I tu na plaży, gdy wyciągnęłam je do kilku kadrów, zwojowały masę radości na twarzach kompanii. Myślę, że Stasiu jest fanem moich szkiełek.


Słońce szybko opadło za oceanem i pojawiła się myśl, że gdzieś trzeba się przekimać. Decyzja zapadła szybko. Śpimy na plaży. Bosko!
Namioty i śpiworki nieśliśmy już totalnie po ciemku. Wszystko było niemal cudownie, aż do momentu, gdy powstała chwila konsternacji. Gdzie te namioty dokładnie rozbić? Rano przecież ma być przypływ. Nie wiedzieliśmy nawet dokąd sięga woda podczas przypływu. Zaczęliśmy się rozglądać za jakimś wzniesieniem. Znaleźliśmy jakąś niepokaźną skałkę. Oglądamy wnikliwie. Próbujemy z boku, jednak trochę śmierdzi. Dużo papieru. Podejrzana sprawa ogólnie. Nagle Gluza się odzywa, że przypomniało mu się, że w krajach arabskich tam gdzie są kamyczki, tam są i „terenowe toalety”. To zdecydowanie była jedna z nich, nie wnikaliśmy jednak po ciemku.
Obeszliśmy naszą skałkę z drugiej strony. Zapach lepszy. Tu zdecydowanie nie było toalety. Już zaczynaliśmy się rozkładać, a Stasiu nagle się odzywa:
– Chyba widziałem skorpiona.
No tak, w sumie tu mogą być te przyjazne zwierzątka. Groza na naszych pysiach się zarysowała. Oczywiście ledwo dostrzegalna w tych ciemnościach. Co teraz? Chwila większej konsternacji. Stasiu odzywa się ponownie i pokazuje nam jakiegoś robaka, że to ten skorpion. Eeee? Nie. To jakaś szczypawka, ale z pewnością nie skorpion. Ulga. Elegancko, możemy zatem spokojnie tu spać. Zaczęliśmy rozkładać nasze obozowisko. Gluza jeszcze rozkładał swój zestaw fotografa-astrologa i marudził, że księżyc mu świeci, że chmury, i że ogólnie mamy nie oddychać koło jego statywu, bo poruszymy mu tajmlaps. Oczywiście prawdopodobnie każdy, kto wychodził w nocy zrobić siusiu wbił się w kadr. Mówię Wam: życie fotografa jest naprawdę ciężkie.
Obudziłam się ultra rano. W sumie to nie lubię spać aż tak blisko morza, oceanu. Wiecie czemu? Szumiąca woda równa się pełny pęcherz. Naprawdę pełny. Zawsze. Po za tą małą usterką spało się doskonale. Piaseczek jednak jest wspaniałym materacem i robi robotę.

Niebo spowiła szaruga, ale gdzieś daleko widać było kolorowe przebitki. „Będzie słońce” – pomyślałam. I faktycznie było, tylko później. Moje pogodowe myśli jednak szybko się rozproszyły – tak jak chmury później – gdy zobaczyłam marokańskiego włóczykija, miał nawet pakuneczek na kijku. „O nie, bierz go Wierzgi”. Rzuciłam się w pogoń za ów wędrowcem i jak zając zaczęłam skakać po kamieniach – bolało. Ogólnie boję się prosić randomowych ludzi o robienie im zdjęć. Jest w tym jakaś mała doza krępacji, nie wiem czemu. Zupełnie inaczej mam, kiedy chodzi o znajomych. „Stań tu”. I koniec, żadnych ale. Tym razem poprosiłam o portret, machając jak głupek palcem pokazując aparat. Ku mojej uciesze nie było problemu, a nawet pojawił się lekko rysujący uśmiech.
„To będzie dobry dzień i dobry wyjazd. Przygoda się zaczyna.”
Szybko zebraliśmy manatki i ruszyliśmy dalej w drogę, w kierunku Rajskiej Doliny.
