Pierwsze, co usłyszeć można o Sighaghi, to że jest miasto miłości. Ale ja powiem Wam, że kij z miłością – nie ma lepszego miejsca w Gruzji do wznoszenia toastów. Jestem tego niemal bardziej niż pewna.
Mówisz „wino”, myślisz – Gruzja. Mówisz „Sighnaghi”, myślisz – toast. I to nie jeden. Nie dwa. To właśnie tutaj o toastach dowiedziałam się najwięcej, Magda z bloga Migawki z podróży fantastycznie nam o tym opowiedziała. Z resztą jeśli chodzi o Gruzję, to tylko Magda. Nawet mi głupio aż cokolwiek pisać, bo nie znam osoby z większą wiedzą i miłością do tego kraju niż właśnie Magda.
I przede wszystkim – to właśnie u Magdy zobaczycie najlepsze i najpiękniejsze zdjęcia z Gruzji.

Zacznijmy więc.
Zanim jeszcze wsiadłyśmy w marszrutkę na dworcu Samgori – bo jest jedna zasada: wszystko, co na północ, jedzie z Didube, na południe z Samgori – podzieliłyśmy się organizacją małych zadań: jedni idą do toalety (czyt. ja), reszta szuka pożywienia. Dlaczego o tym piszę, że musiałam siku akurat wtedy? Bo to była jedna z najbardziej oldschoolowych toalet w moim życiu. Jedno pomieszczenie na tyłach bardziej baraków niż budynków, w którym śmierdziało gorzej niż w niejednym pełnym tojtoju w lecie, to miejsca do załatwiania potrzeb były oddzielone jedynie maleńkim murkiem, dziurawym zresztą. Bez drzwi. Bez przegródek. Po prostu śmierdzące pomieszczenie i 4 dziury w ziemi. Ale za toaletę trzeba było zapłacić. 0,20 GEL.
W marszrutce Magda spotkała znajomego, znajomy poznał też Aleksiej’ego siedzącego obok, a Aleksiej’a poznały wcześniej Dorota i Aneta. I tak wyszło, że gdy brat Magdy odbierał nas na dworcu w Sighnaghi to właściwie odebrał też i Dorotę z Anetą. Ogólnie zrobiło się na maksa rodzinnie już w pierwszych chwilach, gdy tylko otworzyły się drzwi marszrutki.
Pierwsze wrażenie Sighnaghi? Malowniczo położone urocze miasteczko. Z widokiem na całą Dolinę Alazańską i tlący się daleko Kaukaz. No po prostu przepięknie! I jeszcze te kwitnące wszędzie drzewa i słońce!
Kachetia przywitała nas naprawdę wiosennie, pachnąco i po prostu pięknie.

wstyd się przyznać, ale dopiero tu zasmakowałam chinkali oraz poznałam rolę bakłażana w kuchni gruzińskiej

Ulokowałyśmy się w domu rodzinnym Magdy, w David Zandarashvili Guesthouse. Przysięgam, jeden z lepszych widoków z okna jakie kiedykolwiek miałam w całej mojej podróżniczej karierze. Można było sterczeć na tarasie godzinami. Wspominałam, że jest tam taras? A mówiłam, że są tam nawet dwa tarasy? I salonik, z którego też wszystko widać. No i w ogóle cud malina wszystko. Polecam gorąco. Jeśli Maia w Kazbegach ma Polish House, to tu jest wersja z Sighnaghi i to w wersji pro upgrade. Widoki, gościnność i pyszne jedzenie – wszystko się zgadza.
A i przywitają, ugoszczą cię z sercem na dłoni. Naprawdę rozczuliłam się, gdy zobaczyłam Magdę witającą się po wielomiesięcznej rozłące ze swoją gruzińską rodziną. Ba! Z rodziną, ze znajomymi.
Druga rzecz po toastach jaka będzie kojarzyć mi się z Sighnaghi to z pewnością jedzenie. Dużo jedzenia. Pysznego.
To tu zjadłam moje pierwsze chinkali. Tu poznałam rolę bakłażana w kuchni gruzińskiej i odkryłam, że szaszłyk może być przepyszny. Tak dobry, że nawet nowe koleżanki wegetarianki – przynajmniej jedna z nich – zjadła taki szaszłyk. A nie ma chyba lepszej rekomendacji na mięso niż wegetarianin je jedzący. Ale na to jedzenie w Gruzji to trzeba uważać, bo tu wszystko jest przepyszne i przede wszystkim – naturalne.


Po obfitym jedzeniu spacerowaliśmy nieco po mieście by przygotować miejsca w żołądkach na kolejne obfite jedzenie. O mamo. Miej nasze wątroby w opiece Panie.
Spotkałyśmy – bo w babskim gronie – Paul’a, który jest przyjacielem Magdy, jej sąsiadem i jak się potem okazało jest również postacią Pauliny w książce szwedzkiego autora. Nie wiem jakiej, ale mam nadzieję, że kiedyś wpadnie ta książka w moje ręce.
Magda zaprowadziła nas na wieżę, z której roztaczał się piękny wieczorny widok na zbocza i dolinę. Potem spacerowałyśmy po… cmentarzu. Ale jakim cmentarzu! Najpiękniej położonym cmentarzu, bo na grani najwyższego wzgórza miasta. Najbardziej urzekł mnie fakt portretowania zmarłych z ich ostatniego zdjęcia (bądź ulubionego), masa żonkili oraz zamiast świeczek i wieńców – fakt, że pamięć o nieboszczyku czci się pijąc i jedząc jego ulubione potrawy nad jego nagrobkiem – ogólnie świętując i spotykając się tam, celebrując to, co zmarły lubił.
Ledwo trochę odpoczęłyśmy od ciąży spożywczej po jednej uczcie, to już czekała na nas kolejna. Ale tym razem jaka! Z prawdziwymi tytułowymi toastami. Rolę tamady – czyli mistrza ceremonii, gruzińskiej uczty – przejęła Magda i wygłaszała takie toasty, że naprawdę niejeden mówca mógłby się schować. Potem jeszcze dołączył Giorgi, to już w ogóle poczułam, że razem powinni wydać książkę pod tytułem „Jak wygłaszać toasty” albo „Twój najlepszy toast”.
Mam nowe copy:
Sighnaghi, miasto toastów!
Toast to w Gruzji czynność niemal święta, już sam fakt, że jest coś takiego jak toasty honorowe o czymś świadczy. Gdy tamada je wygłasza, mężczyźni muszą stać, a same toasty honorowe mogą dotyczyć ojczyzny, Boga, rodziny i przyjaźni między nacjami.
W Gruzji moja szklaka czy kieliszek był zawsze pełny. Nie wiem jak to się działo. Magia.

nasza przewodniczka Anastazja
Dzięki National Geographic Traveler i wyprawie Traveler Adventure Team na Węgry mam w ogóle jakieś pojęcie o winach i wizję winnicy. Będąc więc w Kachetii nie byłam tak zupełnie zielona, a przecież to właśnie głównie po wino się tu przyjeżdża. Przyjechałyśmy i my.
Do naszej babskiej paczki dołączyły 3 kolejne kobietki – 2 z Francji i 1 z Iranu, wszystkie świetnie wykształcone, perfekcyjnie znające angielski, każda zaangażowana w pracę z uchodźcami dla ONZ. Miałyśmy więc 7 osobowe babskie grono i jednego kierowcę nie mówiącego nic a nic po angielsku (a żadna z nas ani po gruzińsku, ani po rosyjsku). Dogadywanie się z nim na przystanki na zdjęcia było więc wielce zabawne.
Zajechaliśmy do muzeum i naszej pierwszej winnicy, gdzie naszym przewodnikiem była 12 letnia dziewczynka o imieniu Anastazja. Gadała lepiej po angielsku niż ja, a gdy stwierdziłyśmy, że ma piękne imię, jak rosyjska księżniczka ta stwierdziła jedynie:
„Nienawidzę Rosji”
I tyle w temacie. A potem nam opowiadała o winach. 12 letnia dziewczynka w Gruzji wie o winie więcej niż ja i nie jeden człowiek. Matkobosko.
Istnieje teoria, że wino historycznie pochodzi właśnie z terenów Gruzji i stąd ono się wywodzi. Przez lata powstał tu unikatowy proces fermentacji. Dojrzewanie wina przebiega w glinianym naczyniu zakopanym w ziemi – stąd też białe wino ma kolor żółtawy, pomarańczowy. Z resztek odsączanych z wina (pestek, skórek) robi się czaczę. Nie jestem wielkim znawcą win, ale wszystkie gruzińskie wina mają niesamowitą konsystencję, wręcz idealną! I perfekcyjną klarowność.
Odwiedziliśmy m.in. Shumi Winery i tam próbowaliśmy Kindzmarauli, półsłodkiego wina czerwonego (bardzo przyjemne), Mukuzani czerwonego wina wytrawnego (bardzo specyficzne w smaku, dobre do czerwonych mięs), Tsinandali, białego wina wytrawnego, choć w smaku było lekkie jak oranżada. Oraz Zigu, mieszanki win z mocną esencją oraz z dodatkiem innego, mocniejszego trunku (z tego, co zrozumiałam).


Po tych wszystkich winnicach jakie odwiedziliśmy przyszła też pora na monastyry. Czekała nas wizyta w Gremi i Nekresi. Zanim jednak tam dotarliśmy dostawałam palpitacji, żeby kierowca zatrzymał się, bo zobaczyłam pasterzy z owcami. Kierowca się zatrzymał, ale problem polegał na tym, że skoro owce to są i psy. Psy, które rozszarpią cię na strzępy jeśli napadniesz na stado. No dobra. Nie rozszarpią, ale raczej z pewnością zaatakują. One żyją po to by bronić własnych stad.
Fotografowania owieczek więc nie było za wiele.
W pierwszym monastyrze jaki odwiedziliśmy, w Gremi, właściwie nawet nie byłam. Udałyśmy się z Kahą drogą by zobaczyć budowlę z perspektywy. W tym momencie na niebo naszły wielkie burzowe chmury i ostatnie metry biegłyśmy pod pierwsze możliwe zabudowania, bo nagle lunęło. I to takim soczystym deszczem jakiego dawno nie widziałam.
Potem już było słońce, Nekresi, a potem znowu chmury, powrót i znowu ucztowanie. I toasty. Może się tu człowiek naprawdę zmęczyć siedzeniem przy stole, jedzeniem i piciem.




Moje ostatnie wspomnienie z Sighnaghi to będzie szczeniak wypełzający z krzaków.
Poszłyśmy sobie z Kahą, Doris i Anetą na punkt widokowy. Chciałyśmy zdążyć na wschód, ale byłyśmy nieco za późno. Robimy zdjęcia, aż tu nagle z krzaków wylatuje kulka. Patrzymy, a to mały piesek. Szukamy, patrzymy, czy nie ma gdzieś mamy. Głucho. Krzaki i skarpa. Zgodnie stwierdziłyśmy, że trzeba go zostawić w tym miejscu – ale on szedł za nami – przy ruchliwej drodze. Wtedy zgodnie stwierdziłyśmy na nowo, że jednak nie możemy go tu zostawić, bo zaraz go auto potrąci.
Pieska wzięłyśmy pod dom, pytając czy ktoś może wie czyj może być to piesek, albo czy ktoś nie chciałby go przygarnąć? Ale to Gruzja. Tu piesków bezdomnych jest masa. Tu nikt pieska nie chce. Nawet takiej małej słodzinki. Co więc zrobić? Trzeba było odstawić szczeniaka tam, skąd zaczął za nami iść, albo skąd mógł się sturlać – na górze skarpy była wioska. Stwierdziłyśmy, że piesek może jest stamtąd. I jak to powiedziała Zahra zostawiając na trawce szczeniaka dając mu plasterek szynki na pocieszenie:
„Do końca życia będę mieć koszmary, że musiałam zostawić tam tego pieska.”
Najsmutniej.
