Gdy tylko opuściłam przytulny, klimatyzowany pokład samolotu, ponownie poczułam skwar, a zaraz po tym zostałyśmy przywitane słowami „możecie być tu 30 dni, a jeśli termin ten przekroczycie, to pójdziecie do więzienia” – jedno było pewne: znalazłam się w sytuacji totalnie mi obcej. Pod każdym względem. Mogłam się jedynie spodziewać, że będzie się dużo działo. I będzie dziko. Ekscytacja mieszała się z małym strachem. Indonezjo, witaj!
Indonezja zawsze świeciła się na liście moich wymarzonych celów podróżniczych. W sumie to nie wiem dlaczego. Nazwa tego państwa brzmiała bardzo melodycznie, a sam kraj był dla mnie tak abstrakcyjnym kierunkiem, egzotycznym, nieosiągalnym, że aż nie dało się nie marzyć o zobaczeniu tej części świata. Ciężko mi było cokolwiek sobie wyobrazić przy tak rozległym kraju złożonym jedynie z wysp. Dotychczasowe podróże mnie nauczyły, że każda wyspa – nawet w obrębie tego samego państwa, czy nawet archipelagu – jest inna – pod wieloma względami. A złożoność tej inności ciężko wytłumaczyć. Wydaje mi się, że zobaczy i zrozumie się to jedynie w momencie, gdy samemu się odwiedzi kilka wysp.
Wiedziałam, że nie dam rady odwiedzić wszystkich indonezyjskich wysp w ciągu jednej podróży, szczególnie z limitem pobytu 30 dni. Paść musiała jakaś decyzja: co pierwsze pójdzie na ruszt? Stwierdziłam, że jak na pierwszą wizytę – zarówno w Indonezji, jak i w samej Azji – nie ma, co wydziwiać i na siłę pchać się w niemal niedostępne dla turystów regiony – i podążyć właśnie typowym, turystycznym szlakiem. Zobaczyć znane miejsca, z których Indonezja słynie i samemu wyrobić sobie na ich temat opinię. Miało to swoje plusy i minusy.
Tymczasem przenieśmy się na Jawę. Pierwszy przystanek – stolica – Jakarta.

Ciężko powiedzieć, że w Jakarcie byłyśmy, bo spędziłyśmy tam jedynie noc. Za to jaką! Nie żeby obfitowała w jakieś niecne podboje dens-klubów czy wysokoprocentowych cieczy. Po prostu zaczęło się od tego, że udało nam się zrobić deal życia na taksówce z lotniska, bowiem stanęłyśmy za lokalsami, poczekałyśmy na autobusik, który dowoził nas na parking taksówek i dopiero tam dostałyśmy nasze Blue Bird Taxi.
W korku lotniskowym swoje odstałyśmy i już snułyśmy jak tu zjemy, jak bardzo się najemy, jak wiele się dowiemy przy spacerze na dworzec kolejowy. I zrobimy to wszystko, gdy tylko zostawimy rzeczy w hotelu (po pluskwach w materacach w Kuala Lumpur postanowiłyśmy wycelować w coś na wyższym levelu, szczególnie, że cenowo bardzo przyzwoicie się nasz hotelik prezentował). Ale ostatnia prosta przed hotelem wyjaśniła i cenę hotelu, i rozwiała nasze wypadowe plany. Zostałyśmy w hotelu żywiąc się zupkami w proszku, podziwiając naszą łazienkę, od której byłyśmy oddzielone jedynie szybą (i prawie się widziało, że ktoś korzysta z toalety). Ale prawdziwym highlightem tego wieczoru były jednorazowe klapki – które dla nas oczywiście nie były wcale takie jednorazowe i służyły nam praktycznie przez cały nasz trip. Ogólnie hotelik okazał się ultra zacny. Najlepsze moje indonezyjskie śniadanie zjadłam właśnie w nim, a ludzie – super pomocni.
Pojawił się jednak problem. Miałyśmy na następny dzień jechać pociągiem do Yogyakarty. Dopytawszy w recepcji, okazało się, że bilety kupić najlepiej internetowo (TUTAJ). I zawsze lepiej je kupować z kilkudniowym wyprzedzeniem (w sezonie nawet kilkutygodniowym), bo może zabraknąć miejsc. Dla nas w sumie zabrakło – w normalnej, ekonomicznej klasie i byłyśmy trochę zmuszone kupić ów bilety w klasie „executive”. I już wyobrażałyśmy sobie jak zacne będą te nasze lux siedzenia. Niestety indonezyjska rzeczywistość mocno minęła się z prawdą. Tamtejsza pierwsza klasa to standard jak ze starego, wysłużonego polskiego Jelcza.
Jednak nawet odpadający podczas 9-cio godzinnej jazdy podłokietnik nie przeszkadzał w oglądaniu widoków za oknem. I to właśnie dla nich warto jechać pociągiem przez pół Jawy. Zaczynając na dworcu Gambir, w centrum stolicy przechodząc powoli do slumsów, poprzez równiny, wybrzeża, aż po górzyste tereny – z Jawy Zachodniej po Jawę Środkową – można przylepić się do okna na cały czas trwania podróży. Cały krajobraz niezmiennie wypełniony tarasami ryżowymi, które z resztą są stałym elementem jawajskich – oraz balijskich – widoków.
Zdjęć w sumie nie robiłam – bo po pierwsze nie lubię ich robić ani z pociągu, ani z auta. Cyknęłam dosłownie 3 i to tylko na pamiątkę. Skręciłam za to nieco filmików. Ale jeszcze nie wiem, ani w jakim są stanie, ani co dokładnie na nich jest. Trochę boję się zaglądać.
Yogyakarta, czyli Dżogdża
Kuala Lumpur było dla mnie (i nie tylko dla mnie) trochę takim malezyjskim Nowym Jorkiem, zaś Yogyakarta – indonezyjskim Los Angeles. Nie to żebym widziała NY czy LA – bo nie widziałam w zasadzie żadnego z tych miast – ale pokrywa mi się to z moim wyobrażeniem ów miejsc. I może mam rację?
Moja pierwsza styczność z tym miastem już zawsze będzie mi się kojarzyć z bandą taksówkarzy-naciągaczy. Po przeliczeniu proponowanych przez nich taryf przewozu, wychodziło, że nigdy nie zaproponowano mi droższego przejazdu taksówką. I w sumie to był moment przełomowy, bo właśnie od tej pory naciągactwo i nieustający, samozwańczy podatek od bycia białasem praktycznie nie opuszczał nas aż do końca pobytu w Indonezji. Jeśli ktoś nie jest na to gotowy (a ja nie byłam) to niestety potrafi takie coś zepsuć krew, humor – i co gorsza – ogólne wrażenia. Bo i portfel opróżnia, kosztuje nerwy i doprawia zdenerwowaniem. Jak w takiej sytuacji – gdzie non stop jesteśmy oszukiwani i naciągani – cieszyć się wyjazdem?
Ulokowałyśmy się w całkiem zacnym przybytku. Miałam tu najbardziej fikuśną łazienkę ever. Brodzik od prysznica, który właściwie był czymś na wzór wanny starał się przypominać napuchnięty pąk kwiatka. Ogólnie ciężko to opisać dostępnymi słowami. Praktycznie mieszkałyśmy w egzotycznym ogrodzie. Początkowo byłam tym zachwycona, jednak wieczorową porą, gdy zaczęły latać komary mój zachwyt lekko znikł. Powrócił szybko następnego dnia, gdy zobaczyłam ów ogród w świetle.

Plan był taki by w Yogyakarcie spędzić 2 noce i w tym czasie podjechać pod Borobudur, poszwendać się trochę po mieście i rozkminić, jak tu przedostać się pod kolejny nasz cel – Bromo. Plan się udał praktycznie w 100 procentach, nie mniej jednak wymęczył nas przy tym porządnie.
Borobudur
Po mieście poszwendałyśmy się nawet dłużej niż planowałyśmy, bo trochę się pogubiłyśmy. Miałyśmy dojść do dworca autobusowego. Tylko dworców autobusowych jest tu co najmniej kilka. Z doświadczenia swojego powiem, że: to możliwe iż z innych dworców pod Borobudur też jedzie autobus, ale najpewniejszy będzie Jombor, w północno-zachodniej części miasta. My byłyśmy ulokowane na południu i ledwo dostałyśmy się na Giwangan. Dworców w tym mieście jest jeszcze co najmniej kilka.
Co do ceny takiej przejażdżki – lokalsi płacą może 5 000 IDR, może 8 000 IDR, ciężko rzec precyzyjnie, ale kwoty oscylują w tych granicach. W Lonely Planet pisali, że 15 000 IDR, a w rzeczywistości zapłacisz od 20 000 do 30 000 IDR – albo i więcej. Dramatu ogólnie nie ma, bo nawet te 30 000 IDR to jakieś 10 złotych. Nie mniej jednak zjawisko naciągania jest tak powszechne, że przy powieleniu tej sytuacji kilkanaście, kilkadziesiąt razy, nagle okazuje się, że nie wiadomo gdzie wydało się więcej niż się zaplanowało. Dziś 5 złotych, jutro 30, a pojutrze 200. Tak tu jest i nic z tym nie zrobisz. Przywyknij i zaakceptuj.


Rejon Borobudur jest bardzo malowniczy – dookoła góry, wzgórza i lasy palmowe. Jednak Borobudur to nie tylko jedna świątynia, to cały kompleks świątyń! Wszystkie te budowle rozpościerają się na dość dużej płaszczyźnie – z jednej do drugiej świątyni potrafi wieść dystans 10 kilometrów. To nasuwa pomysł by teren zwiedzać rowerem! Początkowo taki miałam niecny plan, tym bardziej, że widziałam masę naganiaczy (również takich z rowerami), którzy tylko czekali aż będę chciała coś od nich pożyczyć czy kupić. Nie mniej jednak plan z rowerem nie wypalił – przybyłyśmy zbyt późno, słońce zbliżało się już ku zachodowi, czekał nas ostatni autobus (uwaga! odjeżdża około 16). Lonely Planet rekomendował wizytę o wschodzie (nie mniej jednak na taką wschodową wizytę najlepiej by było ogarnąć zorganizowaną wycieczkę, mieć własny transport lub spać w wiosce, ponieważ publicznego transportu o tej porze nie ma). Trzeba wziąć pod uwagę, że na wschód jest też dodatkowa opłata – ponoć 280 000 IDR – czyli jakieś 80 złotych.
Ogólnie Borobudur uznaje się za jedną z największych atrakcji Indonezji. Obiekt wpisano na listę UNESCO, ale doszły mnie słuchy, że przez politykę prowadzoną (m.in. wysokie opłaty za wstęp dla obcokrajowców, stragany ze wszystkim, naganiacze itp.) przez ów obiekt, UNESCO myśli o zdjęciu swojego patronatu i wycofaniu dopływu funduszy. Muszę przyznać, że rzadko zdarza mi się płacić aż tyle by zobaczyć jakikolwiek zabytek. Tym bardziej w kraju, gdzie jedzenie dla lokalsów potrafi kosztować 2 złote. Wejście dla dorosłego to 260 000 IDR, zaś dla studenta 130 000 IDR. Czyli około 75 i 40 złotych. My na szczęście poświeciłyśmy studenckimi legitymacjami (choć moja była właściwie już nieważna) i udało się nie wydać aż tak strasznej fortuny. O! I muszę zaznaczyć, że jest osobne wejście dla obcokrajowców, osobne dla Indonezyjczyków. Zaś po zakupie biletu ze złota możesz dostać kawę, ciastko, herbatkę i wodę. Nie ma co, lux.
Wspomnianą wschodową wizytę w obiekcie przewodnik reklamował głównie dlatego by uniknąć tłumów. Nie wiedziałam, jak właściwie na rzeczywistość miał przekładać się opis, że:
„Most visitors are groups from distant corners of Java. Many have never seen foreigners in the flesh before so expect plenty of request for photos.”
Teraz już wiem. To był istny armagedon. I nie tylko na zdjęciach się skończyło! Były selfie, wywiady, różne zapytania – świątynia się nie liczyła – liczyła się nasza blada skóra, niebieskie oko i włos blond. Pierwsze „Sorry Miisssss, can I do selfie with youuuu?” było urocze i słodziutkie, drugie też. Ale przy 30 czy którymś tam, wymiękłyśmy i skończyło się na tym, że właściwie musiałyśmy uciekać niższymi platformami świątyni. Teraz już wiem (no dobra, nie wiem, ale to był mały przedsmak tego) jak czują się wszelcy celebryci i gwiazdy. Fajne do czasu, a potem czas brać nogi za pas.




Następnego dnia byłyśmy już zwarte i gotowe do drogi! Czekała nas kolejna – całodniowa przeprawa – tym razem autobusem, a właściwie busikiem z Yogyakarty pod Bromo. Zdecydowałyśmy się na skorzystanie z usług tamtejszej agencji, co ogólnie jest dobrym pomysłem jeśli nie masz jak nająć własnego transportu. Trochę pożałowałyśmy wybór ów agencji. Nie mniej jednak jak się potem okazało, nie stanowiła ona wyjątku w swoim naciągactwie (to chyba najczęściej używane przeze mnie słowo opisujące tą wycieczkę) i braku rzetelności. Złapaliśmy gumę? Klimatyzacja siada? Nie dojedziemy na czas? Po drodze zatrzymamy się u kuzyna, ciotki i wujka? No jasne! No problem.
Pierwszego dnia uznałam za dość zabawne to, że siedzenia w samochodzie nigdy nie widziały ścierki, mydła ani nic, co wiązałoby się z czyszczeniem, że podróżujemy razem ze stadem mrówek, a po dwóch godzinach jazdy siadła klimatyzacja. Hej przygodo, jak to mówią. Tak kolejnego dnia sytuacja nieco się odmieniła, gdy wiązało się to z faktem, że na plantację kawy przyjechaliśmy przez takie przeboje za późno – i było już po zmroku. Jedyne, co tamtego wieczora zobaczyłam to wielki grzyb na ścianie naszego pokoju. Ale o tym później. Za dwa wpisy.
Początkowo jechały z nami trzy Holenderki. Potem dosiadła się też Kanadyjka hinduskiego pochodzenia, Amerykanka i Malezyjczyk. Trasa – standard : z Yogyakarty pod Bromo, spod Bromo na Ijen, a potem hop do portu, gdzie odpływa prom na Bali. Plan był prosty. Wytrwałyśmy. Dobra, w następnych postach już będzie więcej zachwytów, obiecuję. Bo na razie wychodzi, że wszyscy nas oszukują, naciągają, jest gorąco, nie ma co jeść, wszystko się psuje, a życie jest ciężkie. Od następnego postu tęcza i jednorożce!
