MENU
Islandia

Powrót marzeń. Islandia

Ah Islandio! Wielką epopeję dla Ciebie mogłabym napisać. Tyle Cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto zobaczy Cię na własne oczy. Ten ktoś dowie się też, że należy respektować Twe humory, nie planować za wiele, cieszyć się tym, co oferujesz w danym miejscu, w danym czasie. Ta wyspa to prawdziwy unikat. Jest jedyna w swoim rodzaju.

Islandia to kraj, który zachwyca od razu. A potem z każdym kawałeczkiem coraz bardziej. Zanim się człowiek zorientuje jest już całkowicie zakochany w bezkresie tego pięknego, surowego i mrocznego krajobrazu. I ta miłość jest dziwna. Z początku trudna, nie do zniesienia, wręcz uciążliwa – i nie rozumiesz jej, bo masz na sobie przemoczone ubranie, śmierdzące jajem, wilgocią, w uszach wciąż szumi, a od wielu dni jesz tuńczyka z puszki na zmianę z fasolką. Ale ta ciężka miłość jest piękna. Dopiero po dłuższej chwili odnajdujesz piękno dźwięku wiatru na polach lawy, bulgocącej i parującej ziemi, kolorowych gór i wszędobylskiego mchu, mięciutkiego jak gąbeczka. I nagle mokre gacie nie przeszkadzają tak bardzo, a fasolka z tuńczykiem smakują fantastycznie. A to i tak dopiero początek. Najpiękniejsze rzeczy Islandia odkrywa przed człowiekiem powoli – i tylko wtedy, gdy ona tak zadecyduje.

A Ty i tak się w niej zakochasz. Może nawet trochę szaleńczo. Ja przynajmniej tak mam. Jest tyle miejsc na świecie, których jeszcze nie widziałam, które chciałabym zobaczyć. Na Islandii już byłam wcześniej. Pojechałam ponownie. I pojadę jeszcze wiele razy. Wiem to. Po prostu kocham Islandię. Nie wyobrażam sobie tam nie-wrócić.

Ewa – stylowo nawet tam, gdzie wieje i siąpi, i nawet w dresie; sweter – Blue Iceberg (Icewear), buty – Hanwag, spodnie i kamizelka – Volcano

A teraz do rzeczy! Jak było? Fantastycznie! Bo to Islandia – i co by się nie działo, dla mnie zawsze będzie wspaniale. Jestem nieobiektywna, wybaczcie. Był to też wyjazd niesamowicie ważny pod innym kątem – to dzięki niemu – i dzięki Ewie – udało mi się nawiązać pierwsze współprace blogowe! Jestem zatem nieco podekscytowana, nieco zestresowana, ale najbardziej to jestem super-szczęśliwa. Marki, które z nami współpracowały na czas wyjazdu to same perełki! O to by nasze noce były ciepłe i puchowe zadbało YETI, namioty, piękne plecaki zapewniło nam Fjällräven, ciepłe papu i piciu – Primus, a dobre stylówki – w islandzkim duchu Ble Iceberg (Icewear), a także Fjällräven, Hanwag i Volcano.

Marki te zatem będą przewijać się na zdjęciach w relacji. Ale! Gdyby nie były fajne to by się tu wcale nie pojawiły, więc z czystym sumieniem publikuję i polecam!

Beti; kurtka – Blue Iceber (Icewear)

Tym razem zafundowaliśmy sobie jeden nocleg w hostelu (było nas za dużo jak na couchsurfing, plus fakt, że to rozpoczęcie sezonu turystycznego, więc – sami wiecie). Był to najdroższy hostel mojego życia, ale wyspanie się chwilę w normalnym łóżku, ciepłym, suchym pomieszczeniu to fantastyczna możliwość przy perspektywie spania kolejnych dwóch tygodni w namiocie.

Te pierwsze chwile każdej podróży są w sumie takie nieobfitujące w akcje – trzeba się najpierw zorientować, co i jak, gdzie, za ile, pozałatwiać sobie walutę, skombinować gaz, iść do Bonusa, ogarnąć auto, ogarnąć się w aucie i takie tam – organizacyjne pierdoły, nic ciekawego.

Zaczęło robić się intrygująco w momencie, gdy zapakowaliśmy naszego rumaka. Trzeba wspomnieć tutaj, że było nas 7 osób (nie wiem jak to się stało, bo oryginalnie myślałam, że pojadę sama, w końcu wyszła nas 7: ja, Beata, Ewa, Karol, Maciej, Kasia, Remi), każdy miał po 2 bagaże, a nasze auto to Ford Explorer XLT z 2004 roku. Niby 7-osobowy, ale po rozłożeniu foteli z tyłu praktycznie nie było bagażnika. Pożyczyliśmy więc takowy na dach. Ale wciąż – zapakowany na full, musieliśmy dzierżyć kilka bagaży w przestrzeni pasażerskiej. Z tyłu zrobiło się z lekka „przytulnie”. Dosłownie. A na tyłach – siedziałam ja i Beti. Więc nasze widoki na Islandię były przysłonięte karimatami, kurtkami, namiotami i siatkami z Bonusa. W drugim tygodniu dzielnie zmieniał się z nami Maciej: DZIĘ – KU – JE – MY !

W momencie, gdy odebraliśmy ostatnich członków naszej ekipy – Kasię i Remiego (BTW obczajcie sobie ich niesamowite zdjęcia! jeśli ktoś interesuje się modą – to na pewno zna ich twórczość), którzy dolatywali z Paryża – wtedy na dobre rozpoczęła się nasza islandzka trasa!

Pierwszy przystanek: Blue Lagoon (isl. Bláa Lónið). Daleko nie jechaliśmy, bo całe 10 minut. To też kocham w Islandii – że za każdym rogiem jest coś niesamowitego. Najchętniej wysiadałoby się z auta, po każdym przejechanym kilometrze. Blue Lagoon słynie z białej papki na dnie. Słynie też z turystów, którzy tą białą papkę lubią sobie nakładać na buzię. Tak czy inaczej – widok mlecznej, turkusowej wody, rozlanej wśród czarnych jak smoła kamyków, porośniętych spłowiałym mchem – to piękny surrealistyczny obrazek. Warto.

Tym razem obyło się bez kąpieli (tak, kiedyś wybuliłam te 35 euro za pluskanie się w tych turkusowo-mlecznych sadzawkach, była zima i chyba było fajniej dzięki temu). Postawiliśmy na krajoznawczy spacerek wśród lagunek. Zacnie było, ja nabiłam sobie kilka siniaków wywracając się koło jednej z sadzawek.

Nasz następny przystanek okazał się nie być do końca punktem turystycznym, choć w rejonie byliśmy naprawdę dobrym. Mowa o Krisuvik (isl. Krísuvík). To znaczy tak – my po prostu nie trafiliśmy do punktu turystycznego, tylko gdzieś na dzikie wyziewy pary prosto z ziemi. Miało to swoje uroki. Dla niektórych – dokładniej dla mnie i Beti – miało to też swoje (brudne) skutki. Powiem krótko – nie doceniacie drewnianych chodniczków dla turystów. Wiem już po co one są na tych wszystkich siarkowych, wyziewowych atrakcjach.

Leząc tak przez piękne kolorowe górki, oczarowane ich malowniczością, wpakowałyśmy się w niezłe bagno. Dosłownie. Grunt pod nogami nagle stał się błotnisto-leisty. Potknęłam się (tak, jestem sierotą) i dłonią musnęłam ziemię. Wtedy na mojej twarzy pojawiła się prawdziwa panika. W podskokach – o ile podskokami można nazwać każdy krok, gdzie noga zatapia ci się do kostki w kleistej brei, i musisz ją wyszarpywać z ów substancji, a za każdym razem but staje się o cięższy o nowe przylepki. Wpakowałyśmy się na geotermalne bagienko. Taki hot-spring, tylko, że z siarką i błotem. Poczułam to dłonią – ziemia była bardzo gorąca. Na szczęście – głupi te szczęście ma, i kawałek dalej ląd zdawał się być zwykłą ziemią.

Choć po spojrzeniu na stan naszego obuwia trochę powątpiewałam w to szczęście. Pierwszy dzień, a nasze buty były CALUTKIE uwalone siarkowym błotem. Dla niewtajemniczonych – to nie schodzi tak łatwo. Odbyły się tańce na trawie – właściwie to spazmatyczne ruchy by wyczyścić obuwie. Byłyśmy bardzo zdeterminowane do pozbycia się ów papki, więc ostro i nieustannie wywijałyśmy nogami.

Tyle emocji – rumieńce nas oblały, padłyśmy jak muchy w naszym bagażniku. Przebudziłyśmy się w okolicach naszego kolejnego przystanku – Thingvellir (isl. þingvellir; þing – parlament, vellir – równina). Jak ja uwielbiam to miejsce! Jest takie słodko-piękne jak z bajki. I jeszcze słońce wyszło zza chmur!

Piękny zachód słońca, ale zaraz. Jest godzina 23. Nasza pierwsza słoneczna noc była dziwnym przeżyciem z początku. Potem bardzo łatwo szło się przyzwyczaić. Jednak szybko sobie uświadomiłam jedno, o czym w natłoku spraw i myśli nie pomyślałam wcześniej – nie zrobię żadnych nocnych ujęć. Smuteczek.

Szybko rozstawiliśmy namioty – ukryliśmy się w krzakach, choć tutaj właściwie było bezwietrznie; w zimie kiedy tu byłam również nie było wiatru, więc może to jeden z najmniej wietrznych rejonów tej wyspy? Można było się pokusić o rozstawienie obozowiska w bardziej malowniczym spocie, bliżej jeziorka Thingvallavatn (isl. vatn – woda) . Ale to była nasza pierwsza noc w terenie, była północ, nasze mózgi myślały jedynie o tym by wrzucić coś ciepłego do brzucha, zamotać się w śpiworku i oddać w ręce Morfeusza.

Przede mną i Beti jeszcze była perspektywa szorowania butów w zimnej wodzie. Tak stałyśmy godzinę przed zlewami, co chwilę trzeszcząc zębami i poburkując pod nosem:

„To nie schodzi”

Naśmiewałyśmy się same z siebie, że mamy fantastyczny początek. Ale czego innego mogłam się po sobie spodziewać?

Karol; total look – Volcano

Kilka fotek przy outdoorowym kibelku (na Islandii naprawdę wszystko jest ładne, mówiąc wszystko, naprawdę miałam na myśli WSZYSTKO).

Godzina 1 w nocy. Siedziałam jeszcze kolejną godzinę po prostu patrząc się w przestrzeń. Wszyscy już spali. A ja oglądałam jak tą piękną równinę, na której się znajdowaliśmy zalewa mgła. Powoli zbliżała się do mnie znad jeziora i znad okalających nas gór. O 2 w nocy było jasno, ale widoczność spadła może na 5 metrów. Mleko w powietrzu! Już nic nie widziałam, słyszałam już tylko barany i dziwne piski ptaków. To był czas i na mnie.

Następny dzień poświęciliśmy na eksplorowanie najsłynniejszego obszaru Thingvellir – wąwozu Almannagjá (w języku islandzkim oznacza to strzelaninę) i okolic. Na pewno wiecie – a jak nie, to zaraz się dowiecie – że rejon ten jest niezwykły pod wieloma względami – historycznymi, filmowymi i geologicznymi. To tutaj stykają się płyty tektoniczne – euroazjatycka i północnoamerykańska, stąd też krajobraz roi się od wąwozów, szczelin i wszelkiego rodzaju pęknięć. Fani nurkowania mogą zanurzyć się tutaj w jednych z najczystszych wód śródlądowych na świecie – Silfra. Hit. Też muszę kiedyś tego dokonać, z resztą – mam to na swojej liście. Malowniczość i unikatowość tego miejsca sprawia, że jest to idealna lokalizacja filmowa – Grę o Tron na pewno każdy kojarzy. Tak, to tu też było kręcone. Trzeba by było wspomnieć jeszcze o historycznym zapleczu tego miejsca – tutaj zebrał się pierwszy islandzki parlament i to tutaj ogłoszono niepodległość kraju w 1944 roku.

Miejsce z tyloma walorami musi mieć jakiś minus. I ma. Turystów ogrom. Ale na szczęście słońce wyszło, Maciek w klapeczkach, Ewa w krótkim rękawku – naprawdę mieliśmy tutaj ładną pogodę.

Ewa; total look – Volcano

W takim wakacyjnym humorku zaszliśmy sobie pod wodospad – Öxarárfoss (isl. öxará – topór). Ładnie, choć proszę zrozumcie mój brak olbrzymich zachwytów nad tym wodnym cudem – ale na Islandii człowiek staje się wybredny jeśli chodzi o wodospady. Widząc pierwszy, drugi, trzeci – reakcje są następujące:

„Wow! Ależ on piękny! Nigdy nie widziałam takiego cudownego wodospadu.”

I każdy kolejny:

„Znowu wodospad?”

Sielsko spacerowaliśmy sobie po rejonie aż tu nagle zorientowaliśmy się, że jest godzina 15 i wypadałoby jechać dalej. Trzeba zdążyć do Bonusa i zobaczyć kolejne niesamowite rzeczy. A to tylko początek!

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.