MENU
Maroko

Port Essaouira

Podczas podróży na wybrzeże razem z Bieńczak ubzdryngoliłyśmy się cieczą bardzo wyskokową – piwem. Całe 4%. Całkowicie wyczyściłyśmy zapasy i swoje, i Stasia. Do Essaouiry dojechałyśmy wielce rozbawione.

Od razu po wyjściu z busa rzuciło się na nas stado naganiaczy. Dosłownie RZUCIŁO. To był niemal atak. A my tylko chcieliśmy zjeść rybkę: tak żeby pachniało morzem, było tanio i smacznie.

Paweł strasznie się podirytował, ale z głodu i od niechcenia wybraliśmy jakąś knajpkę. Zaprezentowali nam to, co wrzucą na grilla, a potem na nasz talerz. Usiedliśmy niby pod parasolem, ale słońce i tak dawało po pysku. Zachód się zbliżał.

Zaserwowali nam jakąś rybkę i masę szprotek. Te drugie były wybitnie ościste i nie nazwałabym ich „smakiem mojego życia”. Jednego nie można powiedzieć – ryby były świeżutkie i miło napełniało się puste brzuchy – i to nad oceanem w dogorywającym słońcu.

Nasz cały pobyt w Essaouirze zamknął się w 2 godzinach. Nie przeżyliśmy tu przygody życia. I tak nie mielibyśmy na nią siły. Dzień wcześniej zaczynaliśmy w środku nocy wspinając się po rumowisku na szczyt najwyższej marokańskiej górki. Byliśmy zblazowani, lekko obolali. Jedyne, na co starczyło nam siły to jedzenie. No dobra, wybraliśmy się też na mały spacer po tamtejszym porcie. Okazał się naprawdę zacny.

Przystanek pierwszy: jakiś konkurs, zawody? Pokaz skoków do wody. Wielkie zgrupowanie, a bardziej ochoczy młodzi mężczyźni hożo skakali do tej pachnącej rybą wody. Wybornie. I już tutaj zgubiłyśmy z oczu naszych chłopaków. Zostałam ja i Martynika – dwie blondyneczki w porcie pełnym mężczyzn.

W całym porcie była masa malutkich stoisk ze świeżymi rybami i owocami morza. Każdy coś filetował, przenosił, łowił, cumował. Port tętnił życiem. Wśród rybaków i ich połowów żerowały koty i ptactwo. Czyhały tylko aż jakieś flaczki im skapną przy rozpruwaniu rybki. Sama podpatrywałam ów czynność. Też prawie dostałam jednym flaczkiem. Chlusnął w małą kałuże tuż przede mną obryzgując mi nogi krwią. Miałam łydki w czerwone kropki.

Przy takiej ilości futerkowych czworonogów musiałam jakiegoś obdarzyć moją miłością – jak przystało na „Pinię, Matkę Boską od kotów” – jak to rzekła kiedyś Asia. Oczywiście nie trwało to długo, aż i futrzak uległ. Głasku głasku i pa pa.

Po godzinie bardzo powolnego spaceru wzdłuż portu nie było już tam, co robić. Można było dalej podpatrywać rybaków przy pracy. Można było dalej głaskać koty. Ale zgodnie uznałyśmy z Martyniką, że chyba nie znajdziemy reszty naszej bandy i dobrze by było wrócić na parking. Tak uczyniłyśmy i już z oddali słyszałam:

„No w końcu! Na Was zawsze trzeba czekać”

Phi. Nieprawda. Nie zawsze, ale bardzo często. Trzeba być precyzyjnym.

Zebraliśmy się i pojechaliśmy do Marka na południe do miejsca o kuszącej nazwie Chillvilla. Droga ta podczas ostatnich promieni zachodu i tuż przed zmrokiem była niesamowicie malownicza. Jechaliśmy niemal w ciszy, czując, że nasza marokańska wyprawa powoli dobiega końca.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.