Naprawdę ciężko mi znaleźć słowa by opisać, to, co czułam – i wciąż czuję – do tych zwierząt. Oraz to jak przez lata zmieniało się moje podejście i spojrzenie na konia oraz jeździectwo. Działo się tu wiele na każdej płaszczyźnie.
Jak dziś o tym myślę, to stwierdzam, że konie i jeździectwo ukształtowało mnie bardzo mocno. I jeśli można by wskazać jedną rzecz w życiu, która odmieniła je i zaważyła na późniejszych losach – dla mnie byłoby to właśnie TO.

Byłam w gimnazjum, nie wiedziałam właściwie, co i jak w życiu chcę robić (mimo że obrałam już jakiś kierunek – szkołę plastyczną – jednak zrobiłam to trochę bez większego przekonania, trzeba było wybrać jakieś gimnazjum, a ja stwierdziłam, że skoro lubię sobie coś tam dziobać ołówkiem czy farbką to miło będzie iść w takie miejsce i czegoś nauczyć się, doszlifować). Wiedziałam jedno: chcę iść na lekcje jazdy konnej. Mama niestety zabraniała bardzo długo. Nasłuchała się od koleżanek z pracy, jak to ich córki albo córki kuzynek znajomych męża (?) – z konia spadły i trafiły w gips.
Prawdą jest, że jeździectwo jest okropnie hardcorowym sportem w przypadku urazu. Dostałeś z buta od kolegi na boisku? Z łokcia? To wyobraź sobie, że spadasz z rozpędzonego konia z wysokości 2 metrów – na kamienie lub twardą jak beton ziemię, przygniata cię pół tony żywej wagi albo dostajesz kopytem w łeb. Najgorszy scenariusz to zostać nogą w strzemieniu na spłoszonym koniu, w terenie.
Wracając – nie zważając na potencjalne upadki i kontuzje, rozpoczęłam potajemne wyjścia do stajni. Niestety zapach w końcu mnie zdradził. A mama doszła do wniosku, że jeśli dziecko, czegoś bardzo chce to i tak to zrobi, więc lepiej nie zabraniać i wiedzieć, gdzie jest. Po latach jazdy – sama mnie namawiała i wypychała, widząc jak korzystnie wpływają na mnie te zwierzęta i ta dyscyplina. Nigdy w życiu nie chodziłam bardziej wyprostowana niż wtedy! A przede wszystkim – uśmiech nie znikał z twarzy – no dobra, z twarzy czasem znikał, szczególnie przy zamiataniu stajni po dostawie siana… ale z ducha – nigdy!
Naprawdę byłam wiele w stanie poświęcać by móc jeździć: weekendy spędzone na pracy w stajni – by zapracować na dodatkową godzinę jazdy, dojazdy z jednego końca miasta na drugi – czasem nawet i po 3 godziny jechałam w jedną stronę, wczesne pobudki – to dzięki koniom nauczyłam się je lubić, i ogólnie – determinacja.





I mimo iż moja jazda była raczej na rekreacyjnym poziomie (pomijając jeden moment, gdy miałam wybór czy wskoczyć na poziom wyżej), to nawet w takiej formie przysłużyła mi się lepiej niż cokolwiek innego w tym czasie. Ja po prostu cała tym żyłam – serducho było przepełnione tupotem kopyt.
Moment, gdy zaczęłam robić zdjęcia składał się z dwóch składników: podpatrywania, jak Kaha robi zdjęcia w podróży oraz chęci uwiecznienia tych wszystkich swoich „końskich” momentów. W moim przypadku, to właśnie podczas długich godzin spędzonych na pastwiskach pasja do fotografii rozkwitła na dobre.
Dosłownie – zeszłam z konia i złapałam za aparat.
Choć zanim za aparat chwyciłam musiałam go jakoś zdobyć. I tu również miłość do koni odegrała wielką rolę – zbierałam przez kilka lat na konia. Miałam w pokoju wielki baniak – taki po 5 litrowej wodzie – do którego wrzucałam WSZYSTKO. Było to całkiem ładną bazą do kupna aparatu, jednak wciąż brakowało – i tu wkroczyła rodzina, która uwierzyła we mnie i pomogła.
Z aparatem przygoda wśród koni nabrała zupełnie innego wymiaru. Ruszyłam też w drogę. Poznałam masę niesamowitych i inspirujących ludzi – z pasją, przeżyłam wiele niezapomnianych chwil. Uwierzcie mi – gdy ziemia drży, potem zaczynasz słyszeć uderzenia masy kopyt o glebę – ale jeszcze nic nie widzisz, bo dookoła ciebie jest gęsta mgła – drżenie i dźwięk nabierają mocy, i nagle tuż przed tobą przebiega stado pięknych zwierząt – takich momentów przeżywasz całą masę fotografując konie. I są to momenty piękne, takie, które pamięta się do końca życia.

Blanka Satora i ogier fryzyjski Gerke






Dla mnie, jest to najpiękniejsza kanapa na szczudłach, pełna gracji i elegancji.
Zdjęcia, które tu zamieściłam powstawały między 2007 a 2010 rokiem – robiłam je mając 16-19 lat. Niektóre z tych zdjęć zdobyły nawet uznanie w National Geographic Polska czy na stronie włoskiego Vogue. Fotografując konie miałam okazję doczekać się 6 okładek w Koniu Polskim oraz masy publikacji na łamach magazynu. Wiele z tych zdjęć wygrywało konkursy…
Są to archiwa dalekie, jednak na zawsze będą mieć swoje, ważne miejsce w serduchu.
To wszystko złożyło się na to, gdzie teraz i jaka jestem. I otwarcie oraz szczerze mogę rzec – że lubię ten obrazek i tę historię. Cieszę się, że tak się zapisała.






po lewej: ja z Cantosem, fot. Jessica Boroń / po prawej: ja z Pacyfikiem, fot. Katarzyna Wojtiuk










po lewej: fot. Jessica Boroń / po prawej: fot. Katarzyna Wojtiuk
