Czy ktoś chce wybrać się na dość łatwy i krótki hike zakończony widokiem na piękny, turkusowy fiordy? Jeśli tak, to powinien wybrać się na Molden. Mówi się, że to właśnie Molden oferuje jeden z najlepszych widoków na fiordy w Sogn.
Molden to wręcz ikona szlaków zakończonych punktem widokowym w Sogn og Fjordane. Utarły się plotki, że to najpiękniejszy punkt widokowy na fiordy w całym regionie. Na pewno najpopularniejszy.
Muszę przyznać, że za cenę wędrówki, która nie była ani wymagająca ani długa, widok jaki się dostaje w zamian jest naprawdę przecudowny. Na szczycie, który jest właściwie małym plateau, można spędzić całkiem sporo czasu eksplorując jego zakamarki i ścieżki. Choć nie ukrywajmy, że widokowo najlepszą robotę robi kolor wody fiordu!

O Molden się słyszy, są na Molden znaki, ciężko nie znać tego szlaku nawet ze słyszenia, tudzież ze wszelkich folderów informacyjnych o regionie. Swojego czasu to właśnie widok z Molden był reklamą dla całego regionu. Bo ciężko się oprzeć panoramie, która właściwie otacza nas z każdej strony, widok na bezkres gór, lodowce (tak, widać Jostedalsbreen) i zatoki fiordów. Wystarczy się zatrzymać i spojrzeć, piękno jest dookoła.
KOLOR WODY
Kiedyś o tym pisałam, zarówno przy Informacjach praktycznych dla Kanady, a także bodajże przy Moraine Lake. W wielkim uproszczonym skrócie mówiąc: ten niesamowity turkus to zasługa mączki skalnej (startej na drobny materiał masy skalnej), która dostarczana jest wraz z wodą z topniejących śniegów i lodów (w tym również lodowców). Lustrafjorden, który widać z Molden jest zasilany wodami między innymi z największego śródlądowego lodowca Norwegii, Jostedalsbreen. Kolor zmienia się nieco wraz z sezonem, jest bardziej turkusowy w maju, czerwcu, zaś później staje się bardziej zielonkawy. Zawsze mając lekko mleczny charakter.
GDZIE I KIEDY IŚĆ?
Hike jest najbardziej popularny późną wiosną (kiedy woda przybiera najpiękniejszego koloru) i latem. Mówi się, że sezon na ten szlak trwa od czerwca do października. Jesienią woda powoli traci turkusowy kolor, zaś w zimie staje się głęboko granatowa. Szlak jest na tyle dostępny, że istnieje na liście również jako szlak rowerowy (chociaż nie sądzę, i znam takie dwie, co niosły tam rowery), ale również przy odpowiedniej wiedzy i ekwipunku można go zrobić zimą. Przyciąga on wielu miłośników narciarstwa.
PUNKT WIDOKOWY
Molden nie ma jednego konkretnego punktu widokowego. Osiągając szczyt, który jest mocno wypłaszczony i ma formę plateau warto poszwędać się chwilę po okolicy i znaleźć swój najlepszy widok. Będąc na szczycie zobaczymy wiele maleńkich wydeptanych ścieżek w różnych kierunkach. Większość z nich prowadzi do jakiegoś punktu widokowego. Sam szczyt, najwyższy punkt Molden, nie zapewnia widoku na fiord, wystarczy jednak przejść kawałek i już przestrzeń się nam pięknie otworzy.

Lustrafjord, widok w stronę Ornes
Gdzie zacząć szlak i jak tam dojechać?
Molden znajduje się w regionie Sogn og Fjordane, znanym już jako Vestland od 2020 roku. Liczy on sobie 1116 metrów n.p.m. więc do pokonania jest zaledwie 600 metrów do góry. Co w krainie fiordów nie jest takie oczywiste, bardzo często szlaki zaczyna się niemal od zera. To sprawia, że szlak jest całkiem przystępny i dość łatwy.
Jednakże, trzeba mieć auto by ten szlak zacząć. Kawałek za Hafslo jest oznaczony skręt z drogi 55, gdzie można też zobaczyć znaki na Mollandsmarki. Droga 55 kilka kilometrów dalej przemienia się w Sognefjellet, piękną sceniczną trasę. Skręt, który bierzemy prowadzi nas żwirową w pewnym momencie drogą do parkingu na Krossen. Tam można zacząć szlak. Na parkingu nie ma opłat, znajduje się tam mała chatka z toaletą.
Drugą opcją jest dojazd do Marifjøra i zaczęcie szlaku właśnie tam. Jest to jednak opcja trudniejsza, dłuższa i z większym przewyższeniem.

Svarthiller, szlak na Molden

Szlaki na Molden
Wersje szlaków na Molden są dwie, jak nie trzy, ale ja skupię się na tej najbardziej popularnej i najłatwiejszej, czyli tej, która zaczyna się w tzw. Krossen. Zaczynamy na około 500 metrach na całkiem zacnym parkingu.
Do pokonania jest 600 metrów, 4 kilometry w jedną stronę. Szacuje się, że wejście zajmuje od 2 do 4 godzin w zależności od tempa piechura. Początkowo szlak jest bardzo lesisty, w pewnym momencie przypominał mi nieco szlak na Śnieżkę czy Kopę (serio). Potem jednak gęstwina lasu zamienia się w podmokłe tereny (warto zabrać buty odporne na wodę) i kosodrzewinę. Chwila moment i dochodzimy do pierwszego punktu widokowego na Lustrafjord, Svarthiller. Znajduje się tam całkiem fotogeniczna chateczka.
Kolejne metry wzwyż to już kwestia może 20-30 minut do szczytu. Naszą uwagę mogą zwrócić jeziorka na drodze na plateau. Pięknie się komponują z oddalonymi górami i wyłażącym z nich lodowcem. Szczyt rozpoznamy kopą kamieni oraz jak to w Norwegii bywa, turboką, czyli notesem zdobywców i wędrowców. Szczerze, kocham tą tradycję i zawszę wpisuję się do turboki. Kawałek dalej znajduje się chatkowa wiata z kamieni. Miejsce z widokiem, dobry schron przed deszczem czy gradem.
średni
TRUDNOŚĆ
8 km
DŁUGOŚĆ
w obie strony
TYP
4-6 godzin
CZAS PRZEJŚCIA
~ 600 m
PRZEWYŻSZENIE
To, co polecają wszelkie broszurki informacyjne to hike w nocy! Szczególnie, że o godzinie 4 nad ranem, w lecie, słońce wschodzi tutaj idealnie nad szczytami Jotunheimen! Musi to być niesamowity widok.
Z ciekawostek można uznać fakt, że z Molden, a właściwie bardziej ze Svarthiller widać Ornes, miejsce, gdzie znajduje się najstarszy kościół klepkowy w Norwegii, datowany na 1130 rok. Wpisany na listę UNESCO, jeśli to robi na kimś wrażenie. Kolejną ciekawostką jest fakt, że Ornes to nazwa miejscowości, ale nazwa kościółka funkcjonuje pod nazwą Urnes. Ktoś mi sprzedał plotę, że dzieje się tak dlatego, że miejsce nabrało międzynarodowego znaczenia, każdy wymawiał o, zaś o w norweskim wymawiane jest jako u. Także to taka wersja make life simple. Edycja dla nie-Norwegów.

widok na Lustrafjord

Z pamiętnika niedzielnego piechura
To był hike, który bardzo długo sobie trwał na liście „do zrobienia”. Grzecznie czekał na swoją kolej, bo wiedziałyśmy, że w sumie łatwy, że w sumie blisko, że właściwie to tylko jeden dzień i śmignięte. I tak widniał sobie na tej liście prawie cały sezon, aż w końcu we wrześniu przyjechał do nas Kacper z Olą i hike udało się zrobić. Na szlaku tego dnia zastaliśmy wszystko. Deszcz, śnieg, słońce. Kiedy już udało się dotrzeć na szczyt ja oczywiście pobiegłam gdzieś robić zdjęcia, i jakiegoż to focha złapałam, kiedy reszta nie chciała dołączyć do mnie do — jak to sobie ujmuję — miejsca z idealnym widoczkiem. Aż mi wstyd teraz, bo szłam potem naburmuszona i dopiero zbieranie grzybów mnie rozweseliło.
Ale musicie wiedzieć jedno, Paulina w wersji foto-mode-on to jest zupełnie inny człowiek. I totalnie nie żartuje. Nagle robi się ze mnie kozica, z dodatkową energią, co więcej bardzo stanowcza i wymagająca, często naburmuszająca się jak idzie nie po jej myśli. Jęcząca i przeciągająca wszelkie limity. Nie istnieje nic poza światełkiem. I nie wiem co z tym zrobić, halo — dwubiegunówka?

Turboka i najwyższy punkt Molden

Kacper z Olą

Grzybiarka
W drodze powrotnej odezwał się we mnie zew grzybiarza. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile (już pod koniec sierpnia) grzybów można zobaczyć w norweskich lasach! Jak to prawdziwy polski duch, nie mogłam się opanować i te grzyby zbierałam na potęgę. W pewnym momencie reklamówka, którą miałam była tak ciężka, że się porwała. Żałosnym głosem zaczęłam skomlić by Obrzut użyczył mi plecak, bo obiektywy, bo grzyby. Obrzut pokręcił nosem, że pełno. Magda jednak zgłosiła się na ochotnika. I te wszystkie grzyby wylądowały u niej w plecaku. Dorzucałam jeszcze po jednym, dwóch grzybkach co każde 100 metrów.
Grzybowa karma
Dojechaliśmy do domu, grzyby wyciągamy z plecaka. Zaglądamy do środka, a plecak wygląda jak po boju na grzybowej wojnie. Magda z czołówką szoruje wszelkie zakamarki. Ja już skrzętnie selekcjonuje grzyby, ten robaczywy, tamten za bardzo zgnieciony. Pach do śmieci. Po dobrej godzinie, jak nie dwóch widzę plecak się suszy. Grzyby też już czekają na swoją kolej. Reszta, ta robaczywa, nadgniła — w koszu. Magda zmordowana czyszczeniem plecaka. Słowo „grzyb” nabiera innego wymiaru. Zakazanego do wypowiadania na głos.
Dzień później, kiedy szykowałam już sos grzybowy, czuje, że coś daje po nosie. Znacie to uczucie, wiecie, że coś gnije, nie wiecie co. Źródłem smrodu był kosz. A właściwie gnijące resztki grzybów, które wyrzuciłam. Chcący szybko uratować sytuację wyciągnęłam worek i chciałam szybko pozbyć się śmierdziucha. Jednak razem z workiem wypełzła z kosza maź, woda, śmierdząca okropnie. I tak wypełzła przez cały salon, kuchnie i korytarz, gdzie worek ze śmieciami niosłam. Wszystko cuchnie, pod zlewem, gdzie stał kosz, epicentrum śmierdzącej cieczy. Fujka. Także przyszło mi to wszystko czyścić, tak jak i Magdzie plecak. Po grzybach. Także i dla mnie słowo „grzyb” nabrało zupełnie innego wymiaru.
