MENU
Gruzja

Mestia, czyli Bogini Chmur

Swanetia. Ponoć najpiękniejsza. Ponoć. Tego się nie dowiedziałam w sumie. Bynajmniej nie teraz.

Do Mestii nasza podróż zaczęła się tak naprawdę dzień wcześniej, kiedy to łapałyśmy wieczorny pociąg z Tbilisi do Zugdidi. Pociąg prawie cacy. Aksamitne siedzonka, wygodne, wszystko byłoby, gdyby nie fakt, że hajcowali ogrzewaniem w nim jeszcze bardziej niż w PKP. A okien otworzyć się nie dało.

Rano wypadłyśmy z wagonu całkiem wyspane by od razu wsiąść do marszrutki prosto do Mestii. Byłyśmy my z Kahą oraz 3 mądre dziewczyny z Francji i Iranu. Potem się okazało, że pracują w jakiś wielkich organizacjach jak ONZ. Z resztą ich angielski był angielskim zbyt doskonałym, a wiecie jak brzmi angielski mówiony przez Francuza? Jak francuski.

Z Zugdidi do Mestii jedzie się z jakieś 4, może nawet 5 godzin górskimi serperytnami. Jeśli ktoś ma chorobę lokomocyjną, boi się spadających na drogę kamieni (tak, wymijaliśmy masę takich już leżących, więc one naprawdę tam lecą), wysokości i krętych dróg – to z pewnością nie miejsce dla takiego człowieka. Wytelepało nas nieźle podczas tej jazdy. Po szybkiej dodatkowej kimce – bo niestety tak mam, że jak tylko wsiadam do jakiegoś pojazdu to zaraz zasypiam – nagle się zatrzymujemy. Zwykła regularna marszutka zatrzymała się ponieważ zaczęłyśmy jęczeć o zdjęcia, było tak pięknie! Mgły i chmury otulały wszędobylskie pagórki pokryte lasami, a zza gęstwiny chmur lekko spozierały ośnieżone, oświetlone szczyty. Już wtedy wiedziałam, że będzie spektakularnie. Choć troszkę się myliłam, troszkę nie. Wciąż nie mogę się zdecydować.

Zacznijmy od tego, że była 8 rano, a kierowca nasz zatrzymał się na śniadanie i do śniadania polewał nam czaczę. Kawał chłopa, jak zobaczył jak Kaha, taka delikatne dziewczę, jak razem z nim łoiła szoty to spojrzał z respektem:

„Polsza!” 

No tak tak. Polsza umi pić. O 8 rano czaczę z Gruzinami. Do śniadania. I nie, że coś, ale potem on dalej prowadził. I nie, że coś vol 2 – szło mu to lepiej niż większości kierowców w Polsce na prostej drodze bez żadnych promili we krwi.

Co więcej! Zawiózł nas pod sam guesthouse i upewnił się, że jest właściciel. Słodko. W Gruzji to się o Ciebie naprawdę zatroszczą.

W tej pamiętnej trasie w którejś wiosce po drodze dosiadł się Młody Giorgi. Student biznesu dorabiający sobie w Mestii jako kierowca. Ziomek spoko bardzo i wszystko byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że był straszną męczybułą. Historia wyglądała następująco.

W Mestii byłyśmy łącznie niecałe 3 dni, zatrzymałyśmy się w Roza Guesthouse (na nasze nieszczęście Rosa była w Tbilisi, a nami opiekował się jej mąż), nasze koleżanki z Francji i Iranu w guesthousie 20 metrów dalej. Już na początku wiedziałyśmy, że chcemy połączyć siły i razem w gronie 5 kobiet jechać do Ushguli, jeśli pogoda na to pozwoli. Tylko pytanie – ile to kosztuje? Trzeba też znaleźć kierowcę. Jak tylko Młody Giorgi o tym usłyszał to nie dawał już nam spokoju. Zaczepiał dosłownie za każdym razem, kiedy widział że gdzieś przemykamy po mieście. Chciałyśmy się też dostać do Zuruldi jeszcze tego samego dnia, a za późno się zebrałyśmy na jakieś spacery – to wzięłyśmy tego Młodego Giorgiego by nas tam zawiózł. A niech chłopak zarobi kilka lari – pomyślałyśmy. Ale potem było już coraz dziwniej i niezręczniej. Żeby w zimie dostać się do Zuruldi trzeba jechać wyciągiem – i nie żeby coś, ale Giorgi ni to z tego ni z owego nagle dosiada się do nas na wyciąg. Myślimy sobie jeszcze – okej, może po prostu nas polubił, ale. Ciągle pojawiało się pytanie o to całe Ushguli. Zjechałyśmy na dół i tym razem razem z Zaharą i Kahą postanowiłyśmy się przejść. Powiedziałam też dziewczynom, że ceny do Ushguli jakie ja dostałam pytając to 200 GEL za transport. To sporo jak na Gruzję, ale to tak naprawdę grosze jak na wielogodzinną, wymagającą, błotnistą i dziurawą drogę do najwyżej położonej wioski w Europie. Tak czy siak, powiedziałam, że to co one postanowią – my na to przystaniemy, jedziemy w 5, więc i tak wyjdzie nam tanio. Już po wizycie w Zuruldi, po małym spacerze, idziemy na kolacje, a tu atakuje nas Młody Giorgi i pyta się o Ushguli. Przekazałam, że musimy się zgadać z resztą ekipy (bo akurat byłyśmy we 2 z Kahą). Wracamy do naszego guesthous’a, spotykamy po drodze dziewczyny i mówią, że za 180 GEL załatwiły bardzo fajnego kierowcę i będzie na nas czekać o 9 rano. W guesthousie dzwoni właścicielka, Roza:

„Słyszałam, że macie problem ze znalezieniem kierowcy do Ushguli?”

What?! Skąd ona to wie? Wieści szybko się rozchodzą.

Po chwili dostaję wiadomość od Młodego Giorgiego, że o której ma po nas być. Ja miło odpowiadam, że znalazłyśmy już kierowcę, że dziękujemy, że spoko, ale nie. Usłyszawszy to ten zaczął się targować i zbił tą cenę do 150 GEL. Jednak i tak nie mogłam już nic zrobić, bo inny człowiek już dostał potwierdzenie i będzie czekał o tej 9 rano. Młody Giorgi niechętnie przełknął gorycz odmowy.

Rano okazało się, że dziewczyny podjęły cudowną decyzję. Przywitał nas… Giorgi. Tylko, że nie Młody. Inny Giorgi. Miałyśmy już taki hermetyczny żarcik, że tyle tych Giorgich tu, że jak chcemy odmówić najlepiej powiedzieć, że już jakiś inny Giorgi tym się zajmie. A jak ktoś zapyta:

– Ale jaki Giorgi?
– No Giorgi. Ten Giorgi…

Także tego.

Starszy Giorgi był super. Ułożony, skromny, bogobojny. Co chwilę się modlił, wszędzie różańce, nie pił, nie palił, chudzieńki, jego Delicja była bardzo czysta i zadbana, a sam on prowadził naprawdę pewnie i dobrze.

Do samego Ushguli dojechałyśmy w śnieżycy. Właściwie chmury nie chciały opuścić Mestii ani Swanetii przez cały nasz wyjazd. I w pewnym momencie to nawet nie były już chmury, które trochę zasłaniały, trochę pokazywały, a po prostu wielka chmura, która okryła wszystko. Za to w dniu naszego wyjazdu – z niebios stąpiło słońce. W drodze powrotnej z Ushguli do Mestii również. Zobaczyłyśmy tylko skrawek tego, gdzie te szczyty by były, gdyby chmur nie było.

W słynnej wiosce Ushguli muszę powiedzieć, że było bardzo uroczo. Ponoć są tam ładne widoki. Ponoć. Nie wiem, bo widziałam ścianę śniegu. Brodzenie w błocie i uciekanie przed stadami krów mknącymi tymi cieniutkimi błotnymi dróżkami też było dość sporym wyzwaniem. Ale hej przygodo! Ja mam już wprawę w uciekaniu przed bykami. Zdarzyło mi się już kilka razy tak uciekać, mogę nazwać się niemal ekspertem. Polecam się.

Skoro jak widać, że bardzo znam się na zabytkach UNESCO to opowiem inną historię.

Poszłyśmy na kolację, tym razem zamówiłyśmy pożegnalne chinkali. Wcześniej jadłyśmy tutejsze słynne kubdari. Czyli takie prawie chaczapuri, tylko że z mięsem – tutejsza, swanecka specjalność. Tak samo jak chaczapuri z serem i dodatkowo z ziemniakami. Kupiłyśmy też wino na naszą zieloną noc, szczególnie że w guesthousie rano spotkałyśmy miłego górołaza i stwierdziłyśmy, że z nim wypijemy pożegnalne wino. Pytamy się naszego hosta, męża Rozy, do którego pokoju zapukać żeby tego ziutka do picia zaprosić. Samego gospodarza też poczęstowałyśmy winem. Wskazał pokój, ale nie wiedzieć czemu wyciągnął więcej szklanek. No dobra. Idziemy, pukamy. A tam dwójka zupełnie innych ziomków. Niebywałe było zaskoczenie zarówno ich, jak i nasze. W końcu wyszło, że piliśmy nie w trójkę, a w piątkę. A nasze towarzystwo było istną mieszanką nacji. Kanadyjsko-niemiecką, niemiecko-kazachską, niemiecko-polską (o tak, to był szok, kiedy nagle w połowie jeden z chłopaków zaczął płynnie mówić po polsku, nagle zaczynasz się zastanawiać czy nie palnęło się jakiegoś głupiego zdania wcześniej).

Stwierdziłam wtedy, że nudne mam te korzenie, tylko polsko-polskie.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.