„Co to za bura lura?!” – naprawdę tak pomyślałam jak zobaczyłam moją wielbioną lodową lagunę. Czas islandzkiej pechowej wiązki zdarzeń nadszedł.
Zacznę od początku.
Jechaliśmy sobie z fiordów wschodnich w kierunku południowym. Naszym pierwszym przystankiem miały być rejony miasteczka Höfn – uściślając – zmierzaliśmy na półwysep Stokksnes (ciekawostka: geograficzne słowa z końcówką -nes to półwyspy – Snaefellsnes, Reykjanes, Stokknes) by zobaczyć jeden z najbardziej malowniczych widoków na Islandii – plaża i wyłaniający się nad nią szczyt Vestrahorn. Ponoć robi to wrażenie, bo ta plażowa górka wznosi się na 889 m n.p.m. Duża wybitność pagórków zawsze dobrze wygląda.
Miało być TAK – a było TAK. I nie będę nawet wstawiać tutaj zdjęcia, bo na samą myśl boli mnie serduszko.
Siąpiło okropnie, nic poza mgłą nie widzieliśmy. Postanowiliśmy zatem, że spoczniemy w kawiarni. O tak – na środku tego mglistego zadupia znajduje się kawiarnia – Viking Café – dość hipsterska, aczkolwiek nie celowo. Mimo, że moje serce krwawiło, bo wiedziałam, że nie zobaczę Vestrahorn to na pocieszenie miałam kawę – i to całkiem dobrą. Pan nawet wlał mi tam moje bonusowe kokosowe mleko – bo oczywiście w kawiarni nie było żadnego, które nie zawierałoby laktozy. No i tu zaczęło się Pony Power. Remi pokazał Ewie grę, od której nie mogła się oderwać przez następne dni.
Po szybkiej kawusi zgodnie uznaliśmy, że ruszamy dalej. Wiedzieliśmy, że pogoda raczej się nie zmieni – nawet biorąc pod uwagę to słynne islandzkie powiedzenie o pogodzie. Mieliśmy rację, bo kilkadziesiąt kilometrów dalej dalej było dokładnie to samo – ciekło z nieba i gęsta mgła była wszędzie.
Co jak co – ale na zobaczenie laguny lodowcowej cieszyłam się jak dzika kuna w porzeczkach. Pamiętałam niezwykłe doświadczenia z zimy – jedne z najbardziej magicznych chwil jakie było mi dane przeżyć. I były tam wtedy foki i zachód, i ten turkus, i lód – wszędzie, woda krystaliczna, ogólnie bajka pełną gębą. Dlatego jak przyjechałam tam tym razem pełna entuzjazmu i zobaczyłam to:


Jökulsárlón – w oddali widać pływające amfibie z turystami
To jedyne, co pomyślałam:
O nie. Co to za bura lura?! Nie tak miało być. Tu miało być pięknie.
Teraz wiem jedno – nie wszystkie miejsca na ziemi wyglądają dobrze we mgle. Jökulsárlón się do nich z pewnością nie zalicza. Tu musi być świetlne magic hour, żeby doznać prawdziwych uroków tego miejsca. Inaczej wygląda dość nieciekawie, wręcz biednie – szczególnie ta woda o kolorze sraki. Okropne. Choć to akurat przez lato i intensywniej topniejący lodowiec. Pływające amfibie mącące wodę też nie pomagają. I turyści – mącący spokój.
Nawet z nieba ciekło – obficie – tak, że cały tyłek miałam mokry. Mimo, że kurtkę miałam długą. Ale tak właśnie na Islandii wygląda deszcz – on pada tam pod każdym kątem. Nawet od dołu. Mówię poważnie.
I najgorsze – przy takiej pogodzie nie widać nic dookoła – czyli ani gór, ani lodowca. No i latem, tego lodu w tej lodowej lagunie jest naprawdę mało. To było dla mnie druzgocące chyba najbardziej. Tym bardziej, że wiem, co tam się dzieje w zimie – lód wszędzie po horyzont i są foki.

Widok tego miejsca w zimie mnie zepsuł.
Wysuszyłam tyłek w okolicznej, zapełnionej po brzegi azjatyckimi turystami łazience i popędziliśmy dalej, licząc, że deszcz nas w końcu opuści. I tak oto nastała chwila chwały, nasze małe okienko pogodowe. Nie było słonecznie, ale nie padało przynajmniej.
I trafiliśmy na łubiny. Pola łubinów, aż po horyzont. To był jeden z najbardziej bajkowych widoków ever.



Zajechaliśmy do Skaftafell – po czym szybko zadecydowaliśmy, że pogoda brzydka, wracamy do Svínafell (to zaraz obok, ale większy camping razem z domkiem-jadalnią, co w czasie deszczu jest całkiem miłe). Więc w końcu udało nam się rozbić namioty w miarę wcześnie! Co więcej, byliśmy jednymi z pierwszych na campingu, mogliśmy się najeść, odpocząć chwilę, porobić jakieś pranie, cokolwiek.
Więc zrobiliśmy wszystko. Nawet poszliśmy na spacer po okolicy campingu.

Najlepsza sala food-facility jaka się nam trafiła

Jakby ktoś się kiedyś zastanawiał jak wygląda wystawny posiłek w podróży po Islandii: właśnie tak


Stwierdziliśmy, że rozbijemy namioty – „tak by ładnie wyglądały do zdjęć”. Niestety potem, w nocy, żałowaliśmy tej decyzji. Choć z drugiej strony – na tym campingu nie było za wiele obiektów, za którymi można by było się schować – otwarta przestrzeń w każdą stronę. Nie mogliśmy się spodziewać, że akurat jedynej nocy, gdzie nie mamy za co schować namiotów będzie wiało jak cholera.
Wiało. BARDZO.
Starałam się zasnąć. I zasnęłam, aż obudził mnie brzdęk rurek ze stelaża obijający się o moje czoło. Mój namiot kładł się jak dziki policzkując mnie stelażem przy każdym podmuchu. Naprawdę rozpętała się wichura.
Staraliśmy się spać, choć się nie dało. Wiatr świszczał przeraźliwie, namioty się kładły. Nagle słyszymy Ewę:
„O nieee, namiot nam się porwał”
Wysunęliśmy głowy, żeby sprawdzić jak się ma sytuacja. Ewa stoi i trzyma kawałek namiotu w ręce. Karol też gdzieś w akcji, nawet chyba Remi i Maciek wstali i próbowali ratować sytuację. Po chwili było słychać całą brygadę. Beti (aka Matka Teresa z Kalkuty) nagle krzyczy:
„Jak coś to chodźcie do nas spać”
WHAT?! Zapytałam, gdzie niby mieliby tutaj spać, jak tu nie ma miejsca dla tylu osób, my tu się obijamy o siebie, a namiot o nas – za to 10 metrów dalej jest dom – z dachem, ścianami, suchą podłogą, elektrycznością i ogrzewaniem. Dla mnie to było oczywiste, że dadzą sobie radę, ale i tak wyszło, że ja jestem zołzą.
Po chwili słyszę auto – Karol przestawiał samochód by choć trochę osłonić ich namiot (tym samym bardziej eksponując nasz, co również się wiązało, z tym, że nasz namiot zaczął kłaść się praktycznie, co sekundę, a właściwie prawie nie wstawał, podpierałyśmy go nogami z Beti, ale potem odpuściłyśmy). Ja jeszcze sprawdzałam, czy mi klapki na tej wichurze nie odfrunęły, z czego Beti miała mały pocisk. Ale naprawdę wiało tak, że mogły odlecieć!
Karol z Ewą przenieśli się do chatko-kuchnio-jadalni. Chłopaki wrócili do namiotów, Kasia przespała całą wichurę. I co dziwne – ja również zasnęłam. Byłam tak zmęczona, że już nie przejmował mnie nawet walący w moją głowę stelaż namiotu.
Rano można było zobaczyć prawdziwe straty.
Ogólnie skończyło się na tym, że poturbowało prawie WSZYSTKIE namioty na campingu, które wznosiły się więcej niż 50 cm nad ziemię. Jedne bardziej, inne mniej. Mój namiot przeżył, aczkolwiek nie bez ran wojennych – jego stelaż jest zdeformowany i niestety moja zielona Salewa stoi teraz koślawo. Namiot Maćka też nie przeżył za dobrze tej nawałnicy. Za to namiot Kasi i Remiego – dwójka Abisko Lite od Fjällräven przeżyła bez skazy. Ale większa – trójka – niestety poniosła rany bojowe – rozerwało odrobinę tropik, a w stelażu połamały się dwie rurki – w jednej wykruszył się „ząbek”, inna pękła w pół. Na szczęście były załączone zapasowe rurki i to uratowało sytuację. Można było je po prostu wymienić.
Nie każdy miał tyle szczęścia – widziałam masę namiotów połamanych i porwanych niemal doszczętnie. Kuchnia i jadalnia zapełniła się załamanymi ludźmi robiącymi zdjęcia namiotów i wysyłającymi reklamacje do firm. Ale przynajmniej wyszło słońce.
Wykorzystaliśmy okno pogodowe, po naprawie namiotów i śniadaniu, w końcu śmignęliśmy do Skaftafell.


Svartifoss

Podeszliśmy pod jęzor Skaftafellsjökull szlakiem S1 – ale znowu – wiało tak, że to był najcięższy i najdłuższy kilometr podczas całej naszej wyprawy. Wiało tak mocno, że nawet nie słyszałam własnych myśli. Wiatr zagłuszał wszystko.
Mieliśmy podejść jeszcze na S5, by zobaczyć jęzor lodowca z góry, ale byliśmy tak wykończeni wiatrem, że zaszliśmy jedynie pod wodospad Svartifoss. Tam wylegliśmy plackiem na dłuższą chwilę, bo tak przygrzało słońce.
I ta leniwa atmosfera trochę nas nie chciała opuścić.
Leniliśmy się jeszcze chwilę, po czym ponownie ruszyliśmy w dalszą drogę – ku wąwozowi Fjaðrárgljúfur. Zważając na nasze szczęście – ponownie wjechaliśmy w chmurę deszczu, który znów nas nie opuszczał – ani w okolicach wąwozu, ani 70 kilometrów dalej – w Vík í Mýrdal, do którego zmierzaliśmy.

