Spojrzałam w dziurkę małej szkatułki – jednej z wielu – a tam Nicolas w jednej ze swoich najbardziej znanych ról, w niezapomnianej scenie – rzuca się w otchłań wieżowców Miasta Aniołów.
Anioły. To bardzo trafny temat na miejską instalację w Linz. Anioł w sztuce symbolizuje pośrednika między dwoma światami – ludzkim i boskim. Główne miasto Górnej Austrii właśnie takie jest – łączy w sobie dwa światy. Teraźniejszość i przyszłość przeplatają się tu perfekcyjnie, do obu czasoprzestrzeni Linz potrafi przenieść nas jednego dnia.
Ale zacznijmy od początku, od przeszłości.
* * *
Nie wierzyłam. Wracam wymęczona po nocnej pracy na Helu, a tu na skrzynce e-mail od National Geographic Traveler. Dostałam zaproszenie na ekspedycję do Górnej Austrii. Początkowo myślałam, że jestem aż tak zmęczona, że „coś mi się wydaje”. Może za dużo śpiochów w oku? Ale po wyspaniu się – ten e-mail – on dalej tam był.
To oznaczało jedno: JADĘ. Naprawdę jadę! Szybkie ustalenia w pracy (dzięki Dawid, dzięki Loczek!) – i zanim się obejrzałam, moja walizka była już ponownie spakowana. Niesamowicie się cieszyłam. W moich najśmielszych marzeniach nie mogłam sobie wyobrazić jak DOBRZE będzie. Było epicko, sążnie, soczyście – fantastycznie. Pozytywne przymiotniki same pchają mi się pod palce, na klawiaturę, gdy tylko pomyślę o tej podróży. Cudowna ekipa, wspaniała atmosfera, moc atrakcji i przepiękny kraj.
Do Linz dojechaliśmy wieczorem. Ale moja podróż rozpoczęła się dzień wcześniej.
Prolog
Dojechawszy do Warszawy napchałam się hummusem, posłuchałam opowieści o uratowaniu zaginionego pieska o imieniu Ambroży, rad o dobrych kremach na moją cerę i o podróży do Kazachstanu. Napełniona niesamowitymi historiami, poradami i gościnnością – bladym świtem w strugach deszczu mogłam ruszyć z uroczych Nowolipek prosto na warszawski Mordor.
Chwilę pogawędziłam sobie z Panią z recepcji. Dowiedziałam się, że dojeżdża 3 godziny do pracy, bo boi się podróżować metrem – dlatego musi przesiadać się minimum 2 razy.
Zaraz potem zaczęli zjeżdżać się uczestnicy naszej austriackiej ekspedycji. Patrzę za szybę – Tomek! Oh, jak ZACNIE. Z Tomkiem znaliśmy się wcześniej – z pracy, z Męskiego Grania. Od razu banan na twarzy – ja już wiedziałam, że będzie wesoło. Monika genialnie przydzieliła naszą trójkę do jednego auta. To przeznaczenie! Nie mogło być inaczej. Już od pierwszych chwil w samochodzie nasza trójca oglądała telenowelę, która działa się na drodze przed nami w dwóch pozostałych Hondach.
– Maciek, Łukasz dzwonił i prosił byś nie zamulał…
– Przecież nie zamulam
Chwilę później:
– Maciek, Łukasz przed chwilą znów dzwonił i prosi byś nie świecił mu długimi…
– Ale ja mam wyłączone długie
Zaś chwilę wcześniej ogarnialiśmy jak się włącza wycieraczki. Tyle zwrotów akcji! Cóż to były za emocje! Potem okazało się, że tylko u nas tak przeżywaliśmy, a w innych autach większość spała.
[tg_youtube width=”1920″ height=”1080″ video_id=”zey2SnwAPpk”]
Dojechaliśmy do Żor, gdzie mieliśmy odebrać Natalię i Andrzeja. I tu nie obyło się bez małych perypetii. Jeszcze na ostatnim postoju sącząc kawę wszyscy słuchaliśmy Moniki, która mówiła coś na wzór „Pamiętajcie by zjechać na stację w Żorach.” – nie zjechał nikt. Nie pomogły nawet pięknie przygotowane mapki wraz z widokami street-view i radą na koniec „a teraz włącz GPS” – gwóźdź programu wg Tomka. W nas pozostała nadzieja – byliśmy ostatnim autem, jeszcze nie przejechaliśmy zjazdu i mieliśmy Monikę, która ogarnia. Ale też jako jedyne auto z naszego hondowego-trio mieliśmy trójkę pasażerów od początku i bagażnik wypchany plecakami-prezentami. Nasuwało się więc pytanie: czy się zmieścimy?
– Andrzej, jak duży jest ten dron?
– Właściwie to mam dwa drony…
Upchnęliśmy. Oba drony. I bagaże, i plecaki, wszystko.
I zostało całkiem sporo przestrzeni – choć akurat tą informację trzeba brać ode mnie z przymrużeniem oka. Po islandzkich wojażach już zawsze – nawet w najbardziej zapchanym aucie – wg mnie będzie masa miejsca.
* * *
Po przygodach w polach słoneczników i widokach na Excalibur City – powoli zbliżaliśmy się do naszej destynacji. Lało jak z cebra, trasa zaczynała się dłużyć, a Tomek i Monika smacznie sobie spali. I ja zaczęłam robić się senna. Jechaliśmy w szybie kałużowej mgły rozbryzgiwanej przez pędzące auta. Jedyne o czym myślałam, to redbull, o którym wspominał Tomek, że go ma. Czekałam niecierpliwie, aż ktoś się nieco przebudzi i wręczy mi tą – smakującą olejem spalinowym, acz życiodajną – ciecz. Gdy już to nastąpiło wjechała nuta idealna na rozbudzenie, zaczęliśmy bansować jak sam DMX, a nasza mała impreza trwała aż do samego Linz.
Jechaliśmy sobie grzecznie – prosto – autostradą, a tu nagle skręt. Nawigacja każe zjeżdżać. Za 100 metrów. Na początku myślę sobie „Jak to?! Nie ma takiej opcji, jesteśmy przecież rozpędzeni na autostradzie”. Szybka obczajka czy coś jedzie i następuje manewr mojego życia. Kątem oka widziałam jak reszta pojechała dalej prosto i nostalgicznie pomachiwała nam na pożegnanie. Na początku mieliśmy ubaw „rany, jacy oni biedni, pojechali źle”. Potem jednak nastąpiła chwila niepewności, którą dobiło słowo: „czekajcie”. Nawigacja się zawiesiła. Wjechaliśmy na rondo. Nie wiedziałam gdzie jechać, więc objechałam owe rondo dookoła.
– Ale zaraz – co my robimy?
Monika oderwała się na chwilę od zawieszonej nawigacji, którą próbowała poskromić. Chwila zdziwienia, chwila ciszy – po czym z tyłu dobiega głos Tomka:
– LANSUJEMY SIĘ!
O tak, lansowaliśmy się na rondzie. Śmieszkom i heheszkom nie było końca. Od teraz uznaję to za czyn kultowy. Nie odpuszczaliśmy już żadnemu rondu, na każdym musieliśmy się odpowiednio polansować. Polubiliśmy naszą nieplanowaną, małą wycieczkę krajoznawczą i mieliśmy już całą masę argumentów, dlaczego ten zjazd z autostrady był nam przeznaczony. Prawda była taka, że wbiliśmy w naszą nawigację dobrą nazwę ulicy – ale niestety nie w tym mieście, co trzeba.
Tak czy siak – dojechaliśmy!
Jesteśmy w Linz!
Poznaliśmy ostatniego członka naszej ekspedycji – cudowną Ulę z Austria.info, naszą najlepszą koordynatorkę, przewodniczkę, tłumaczkę, organizatorkę i w ogóle wonder-woman – ogarniającą wszystko i wszystkich. Przyjechaliśmy późno, więc praktycznie prosto z drogi popędziliśmy do restauracji Promenadenhof na spotkanie z dziewczynami z biura promocji Linz. Zapoznaliśmy się z wieczorowym, procentowym smakiem Austrii – schnappsami. I zjedliśmy pysznie! Wzięty na spółkę z Natalią stek z jajkiem po benedyktyńsku i żurawiną – na długo pozostanie w mojej smakowej pamięci. Nasza austriacka ekspedycja nie mogła rozpocząć się smaczniej.

Schnapps! Przyznaję się – ja nie dałam rady, mocne to.
Wyruszyliśmy w miasto. Włoscy kibice również. Nasze ścieżki się skrzyżowały już na samym początku. Wysłuchaliśmy cierpliwie radosnych pieśni i w końcu zaczęliśmy się przemieszczać uliczkami – pod małą górkę – w kierunku Linzer Schloss. Podążaliśmy tam ze względu na widoki na miasto oraz – najlepszy widok na Dunaj. Szybko jednak dopadło nas zmęczenie, zaś deszcz nie chciał opuścić. Wymęczeni, pomoczeni, lecz zadowoleni ewakuowaliśmy się do hotelu i polegliśmy.
Początkowo miałam zacną idee by następnego dnia wyjść na wschód na miasto wraz z Natalią – tak by zrobić kilka ujęć. Nawet się obudziłam o jakiejś 4 czy 5 nad ranem. Szybko jednak ten pomysł zaginął pod miękkością mojej pościeli. Łóżko nigdy nie jest tak wygodne jak o tej 4, szczególnie gdy w perspektywie masz wyjście z niego. Taka wizja jest bardzo bolesna. Byłam tak nieprzytomna, że nawet nie zarejestrowałam tego faktu, że Natalia – WSTAŁA – i nie tylko! Ona poszła w miasto robić zdjęcia. To się nazywa moc. Ja ledwo doszłam na śniadanie. Chyba się starzeję.
Nowy dzień. Nowe atrakcje. Cała masa atrakcji.
Poznaliśmy naszego przewodnika. Ale cóż to był za przewodnik! Sebastian. Jeśli Twój przewodnik ma stronkę na Wikipedii to znaczy, że musi być wyjątkowy. Dowolna interpretacja słowa wyjątkowy wskazana. Potrafił załatwić nam wszystko i wszędzie, i to dosłownie w moment. Bilety na koncert Diany Krall? Jasne. Akredytacja foto i specjalne wejście na taras hotelu dla fotografa podczas tego koncertu? Nie ma problemu. Zmiany w planie przez nieustający deszcz? Nowe opcje wyciągał jak asy z rękawa. Ale przede wszystkim – pokazał nam Muzeum Baśni i Bajek, ale o nim za chwilę.
Najpierw o miejscu, w którym miałam się znaleźć 4 lata temu.
Ars Electronica
Oh, jak bardzo szeroko – sama do siebie – uśmiechnęłam się, kiedy zobaczyłam, że w planie naszej austriackiej ekspedycji znajduje się Linz. Uwierzyłam w tamtym momencie w coś takiego jak przeznaczenie. Dawno temu dostałam się na Erasmusa – do Linz – na którego niestety nie mogłam pojechać. A chciałam. I to bardzo. Studiując Grafikę i Sztukę Mediów miałam do wyboru wiele miast od Brukseli poprzez Oslo, Madryt, Mediolan aż po Tokio czy Baltimore (choć te już w sam program Erasmus się nie wpisywały, ale miały podpisaną współpracę z naszą uczelnią i również mogłam aplikować na którąś z tych uczelni). Wybrałam Linz. Dlaczego? Posłuchałam rad profesorów i asystentów – każdy mi mówił, że jeśli studiujesz media i interesujesz się nimi, jeśli interesujesz się techniką, kreatywnymi, interaktywnymi rozwiązaniami – jedź do Linz.
„To najlepsze miejsce dla nowych mediów” – mówili
Teraz już mogę powiedzieć, że mieli rację, sama się o tym przekonałam – i teraz mogę o tym opowiedzieć. Dlaczego Linz jest najlepszym miejscem dla nowych mediów? Pierwszą odpowiedzią jest Ars Electronica, czyli Muzeum Przyszłości.
Czego właściwie można spodziewać się po takim muzeum? I niech nie odstraszy Was słowo muzeum. Z życiowych anegdot, pamiętam jak na egzaminy wstępne do szkoły plastycznej Pani Profesor Malarska – od historii sztuki – spytała się mnie jakie lubię muzea. Ja odpowiedziałam, że żadne, bo mnie nudzą. O dziwo dostałam jakieś ekstra punkty – za szczerość. Ale dzięki mojej nauczycielce – wspomnianej Pani Malarskiej (BTW – bardzo adekwatne nazwisko do swojej profesji) – w ciągu kilku lat pokochałam muzea. Zdarzyło mi się nawet, że kierunek mojej podróży definiowałam wyborem muzeum, które chcę odwiedzić. Już wiem jak je dobierać – jak wybierać te, w których wiem, że będzie coś interesującego i inspirującego dla mnie. Ars Electronica to zdecydowanie jedno z tych muzeów (właściwie można rzec: Centrum), które zaliczam do najlepszych jeśli chodzi o sztukę nowoczesną. Dotychczas w tym osobistym zestawieniu znajdowało się jedynie paryskie Pompidou i tallińskie Kumu.
Jednak Ars Electronica poszło o krok dalej. Nie można powiedzieć, że jest tu tylko sztuka. Ani tylko technika. Są tu obie te rzeczy i żyją w idealnej symbiozie. Jest jeszcze coś: ludzie. Widać, że każda z eksponowanych rzeczy jest tworzona w idei – od ludzi dla ludzi. Muzeum to nie jest napompowane przez ego artystów, którzy tworzą sami dla siebie, i chyba czasem sami nie wiedzą co tworzą – ani po co. Nie mam litości do rozsmarowanych bohomazów z dopisaną teorią egzystencjalną i temu podobnych. I nie mylcie tego z abstrakcją – bo znam wiele fantastycznych abstrakcyjnych dzieł, dojrzałych, świadomych i zdolnych artystów, które swoim kunsztem rozkładają mnie na łopatki i niesamowicie pobudzają wyobraźnię. Mówiąc dość skrótowo – „bohomaz” – mam na myśli rzeczy bezrefleksyjne, bez kontekstu, bez techniki i bez wielu innych aspektów, stworzone często przez ludzi, którzy w życiu nie poświęcili minuty na swój warsztat, ale rześko okrzyknęli się artystami, bo to przecież jest fajne i modne – być artystą. Bądźmy szczerzy – era sztuki nowoczesnej to również era masy sztuki bezsensownej. Wiele w tym aspekcie ironicznych sytuacji i niuansów. Może znacie historię „Gówna artysty”? W skrócie – Pan Piero zajmował się sztuką konceptualną i – teoretycznie – pewnego dnia zapakował swoją kupę w puszki, podpisał ładnie, opakował i sprzedał za cenę wagi w złocie. Obecnie cena tego DZIEŁA SZTUKI – taki bowiem ma to status – to ponad 30 tys. euro. Teorii pt. „co artysta miał na myśli?” jest wiele. Ja lubię i przyjmuję do wiadomości tą, że Piero Manzoni inspirował się Duchampem, który był powiązany z dadaizmem. Dadaizm można właściwie nazwać sztuką absurdu. Niektórzy mówią, że chciał tym naświetlić bezsensowność wielu dzieł sztuki. Jak widzę jakiś bezsens w galerii to często przypomina mi się historia kupy w puszce za 30 tys. euro. Ale właściwie sztuka jest subiektywna i nie da się powiedzieć nic jednoznacznie. Może po prostu niektórym podoba się jakiś przypadkowy „bohomaz”? Mówi się, że dany obiekt aspirujący na dzieło sztuki, zaczyna być owym dziełem sztuki w momencie, gdy zyskuje odbiorców. Temat – rzeka.
Wracając.
Ars Electronica – bardzo na plus. Sztuka, technika i ludzie – zarówno autorzy jak i odbiorcy – żyją tu w harmonii. Każdy element jest tu potrzebny, ważny – to jest tutaj naprawdę fajne i wyjątkowe.
Było nam dane zobaczyć masę ciekawych eksponatów, instalacji i projektów. Choć nie ukrywam, że byłam zaskoczona tym, że mało było interaktywnych instalacji wykorzystujących czujniki ruchu. Ja uwielbiam takie rzeczy, że gdzieś sobie biegam, macham, a tu nagle jakieś ledy błyszczą. Interaktywność w wielu z eksponowanych rzeczy miała charakter bardzo analogowy. Uznaję to za lekcję – powrót do tego, by uświadomić sobie, co przede wszystkim stoi za słowem interaktywny. Najfajniejszą interaktywną rzeczą była cecha i jednocześnie wizytówka całego budynku – każdy za pomocą swojego smartfona mógł zmienić kolor podświetlenia budynku.
Nie obyło się też bez mojej wtopy.
Sebastian już na początku zakomunikował mi, że jest tam drukarka 3D, z której koniecznie muszę skorzystać. Faktycznie – jest – na dziale dla dzieci. Drukarka 3D z ciastoliną. Kinder space wywołało masę radosnych okrzyków. Żeby było jasne – ja uwielbiam działy dla dzieci, huśtawki itp. – i wcale nie miałam oporów by z tej drukarki skorzystać. Dosłownie – NIE MIAŁAM OPORÓW – bo jak chwyciłam za rączkę do wyduszenia ciastoliny tak ją złamałam. Było mi tak strasznie wstyd. Jeszcze na tym etapie towarzyszył nam dyrektor muzeum. Skwitował sytuację słowami w stylu:
Well, basically it is for kids
Dodał też, że ja w zasadzie jestem silniejsza niż dziecko i nie było to uwzględnione w konstrukcji tej drukarki. Kiedyś robiłam jakieś dziwne testy na siłę. Powtarzali mi je, bo nie wierzyli, że mam tyle pary w łapie. Mówią też, że mam mocny uścisk dłoni. To był jeden z tych momentów, gdzie nie chciałam się o tym przekonywać. Następnym razem wezmę to pod uwagę.
Przeszliśmy dalej – do strefy Ars Electronica FutureLab. Ileż tu się działo! Rzeźby wydrukowane na – tym razem prawdziwych – drukarkach 3D, stacje do tworzenia własnych modeli 3D – wraz z pełnym oprogramowaniem nawet takim jak ZBrush – z możliwością zrobienia własnego wydruku (!). Były też sadzonki, roślinki, lusterka – było tu wszystko. Serca nasze skradł robot – foka.
A ja zrobiłam nawet zdjęcie siatkówki swojego dziurawego oka.

No i perełka wśród projektów – Dron 100, w którym Ars Electronica FutureLab z pomocą firmy Intel stworzyli niesamowite audiowizualne widowisko na pograniczu sztuki i techniki z udziałem dronów. Nam było dane jedynie posłuchać o projekcie oraz obejrzeć film pokazujący pracę nad nim. Okropnie zapragnęłam zobaczyć coś takiego na żywo. Szczególnie, że po pracy przy teledysku PIONY – „Lawina feat. Ptakova” autorstwa Marty Kacprzak już wiem, jak niesamowite efekty można uzyskać puszczając wiązkę światła z latającego drona. Wiem od tamtego momentu też, jak niezwykle trudne jest opanowanie jednej takiej maszyny. A co dopiero 100!
[tg_youtube width=”1920″ height=”1080″ video_id=”eZ-js5zn-I0″]
Na koniec zostawili nam wizualny rarytas: Deep Space 8K. Co to oznacza? Ile to jest te 8K? Cytuję:
That means 8K resolution of 8,192 × 4,320 Pixel at 120 Hz and stereo 3-D projected onto 16 x 9-meter surfaces on both the wall and floor.
Czyli w tłumaczeniu: okropnie dużo.
Można było naprawdę fajnie doświadczyć przedstawianych tam wizualizacji i filmów trójwymiarowych. Szczególnie, że ekran właśnie zajmował jednocześnie powierzchnię ściany i podłogi.


Napełnieni pięknymi obrazami, atrakcjami, nowymi informacjami ze świata sztuki i techniki poszliśmy zjeść by po chwili wsiąść do taksówek i przeżyć szaloną jazdę do Muzeum Stali.
Industiral
Pierwszego dnia naszej ekspedycji, w momencie, gdy zgubiliśmy drogę do Linz i mocno wieszała nam się nawigacja przypadkowo zajechaliśmy w tereny industrialne miasta. Robią one wrażenie. Miłośnicy miejskiego krajobrazu bazującego na metalowych konstrukcjach, wypełnionych masą betonu oraz szkła, z widocznymi szkieletami – pokochają to miasto. Huta żelaza Voestalpine to obecnie największy tego typu obiekt w tym rejonie. Stanowi ważną gałąź gospodarki, zaś przy hucie znajduje się futurystycznie „urządzone” Muzeum Stali – Stahlwelt.
Nasza stalowa przygoda rozpoczęła się od wspólnej foty w wielkiej metalowej kuli. Od razu przypomniało mi się Cloud Gate w Chicago.



Projekt przestrzeni muzeum jest naprawdę godny uznania. Już na samym wejściu doznaje się efektu WOW – zadzierając głowę do góry widzimy instalację z masy lustrzanych, metalowych kul – wszystko w iluminacji barw. Kierunek zwiedzania wiedzie platformami pomiędzy kulami – ku górze – aż na sam dach, gdzie znajduje się taras z punktem widokowym na budynki huty.
Nie był to jednak jedyny widok na hutę jakiego doświadczyliśmy. Popłynęliśmy bowiem w rejs po Dunaju. Mały spojler: nie był to nasz jedyny rejs podczas całej ekspedycji. Kolejny spojler: zawsze, gdy pojawialiśmy się na wodzie – w którymś momencie zaczynało padać.
Mimo nie rozpieszczającej nas pogody, stwierdziliśmy, że to w końcu ekspedycja, jest lato, my jesteśmy twardzi, nie straszne nam zimno i deszcz, więc siadamy na dworze. My byliśmy bardzo zadowoleni, humory dopisywały. Pan kelner był innego zdania. Szczególnie, gdy zawiało i z plandekowego zadaszenia górnego pokładu lunęło na niego zgromadzoną tam wodą. Biedny, było mi go szkoda, ale nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Tak czułam, że tego pięknego dnia kogoś spotka taki mokry los.
Nasze humory i nastawienie prezentowały się jak ten utwór:
A w rzeczywistości mieliśmy taką oto pogodę:

Punktem kulminacyjnym naszego wakacyjnego rejsu była wyjątkowa galeria muralu, ulokowana w porcie – Mural Harbor. Każdy zakamarek portu był również częścią jakiegoś muralu. Pierwsze, co pomyślałam to, że Michał i Emil mieliby tutaj używanie. Drugie, że fajnie byłoby zostać na dłużej i również poszwendać się po porcie.
Niestety trzeba było już wracać na brzeg – i dostać się kolejką na Pöstlingberg, górkę, na której czekało na nas wspomniane wcześniej muzeum baśni i bajek.
Było tyle atrakcji i tyle się działo, spieszyliśmy się na naszą kolejkę. Odwróciłam na chwilę wzrok by zrobić zdjęcie i – zgubiłam się. Tak totalnie. Zazwyczaj jak się człowiek gubi, to chwilę później wyłapie wzrokiem swoją ekipę. Ale nie tym razem. Oni zniknęli, wyparowali. Potem się okazało, że po prostu gdzieś weszli w czeluście jednego z budynków. Na szczęście odnaleźliśmy się. Po to, by chwilę po wjechaniu na górkę – znów się zgubić. Ponownie odwróciłam wzrok by zrobić zdjęcie. Tutaj niby miało być łatwiej – w końcu – byłam w parku, do wyboru była jedna ścieżka – aż do rozwidlenia. Na szczęście Monika po mnie wróciła:
Szybko szybko! Bo zaraz kolejka nam odjedzie!
Wbiegam do jakiejś jaskini, a tam ciuchcia o kształcie smoka. ALE SUPER. To Grottenbahn. Siadam szykując się na ostrą jazdę – i ruszamy! Z prędkością 1 km/h. Czekały nas 4 rundy jazdy – podświetlone krasnale po lewej, potem po prawej, potem z lampkami u góry, a ostatnia jazda – prawdziwy szał – najszybsza, również z lampkami. Byliśmy chyba największymi fanami tego miejsca w całej jego historii. Sama kolejka ma swój początek już w 1906 roku, a jako część muzeum baśni funkcjonuje tutaj od 1948. Urzekła mnie opowieść Sebastiana, że gdy opowiada Amerykanom o tym, że to miejsce powstało przed Disneylandem, oni są wielce zdumieni i uginają się pod wielkim wrażeniem. Sprawdziłam – pierwszy Disneyland powstał w 1955 roku w Kalifornii.
I to nie był koniec wrażeń. Za rogiem czekało na nas bajkowe, miniaturowe Linz.


Podeszliśmy jeszcze na punkt widokowy, ale niestety deszcz uniemożliwił nam posiadanie jakichkolwiek widoków. Chyba że na kałuże. Popędziliśmy na kolejkę, zjechaliśmy szybko do centrum – i w drodze na anielską wystawę – zahaczyliśmy o bardzo ładną neogotycką katedrę. Jestem fanem gotyckich i neogotyckich budowli sakralnych – piękne sklepienia, strzelistość formy – jak dla mnie nic lepiej nie oddaje wizualnego wyobrażenia słowa „katolicyzm”.
I tu następuje mały zwrot akcji. Okazuje się, że w mieście – obok nowej katedry – jest koncert Diany Krall. Połowa ekipy chce na ten koncert iść, połowa woli poczynić coś innego. A jeszcze nie wiadomo, czy będą dostępne bilety?! Ale w końcu mamy Sebastiana – załatwił wszystko, łącznie z akredytacją dla Tomka. Mogliśmy iść ze spokojem ducha – że już wszystko ustalone – na następną i ostatnią przewidzianą na dziś atrakcję.
W niebie jestem
Höhenrausch. Tak nazywa się – coroczna już – artystyczna instalacja nad dachami Linz, którą można oglądać od maja do października. W tym roku temat, na który odpowiadali artyści to „Inny Anioł”. Powiem tylko jedno – to jest FANTASTYCZNE. Jeśli o mnie chodzi – był to mój osobisty numer jeden w Linz. Nie umiem opisać fenomenu tej instalacji artystycznej, ale jej różnorodność, umiejscowienie i gracja z jaką wniknęła w miasto jest dla mnie niesamowita. Dawno nie widziałam czegoś tak dobrego, jeśli chodzi o tego rodzaju instalacje, akcje, wystawy. Ciężko też porównywać to do czegokolwiek – jest to coś wyjątkowego, niespotykanego gdziekolwiek indziej.
Nowoczesne i industrialne formy instalacji pięknie wpisują się w miejski krajobraz usłany klasyczną architekturą. Wszystko pasuje. To również jest niesamowite, ponieważ często połączenie klasyki z nowoczesnością w architekturze można porównać z wsadzeniem sobie ołówka w oko. Boli. Tutaj panuje harmonia – w całym Linz – w każdym aspekcie tego miasta doszukałam się dwóch przeciwstawnych światów, które naprawdę idealnie się ze sobą przeplatają i dopełniają. Dlatego też dodatkowo urzekło mnie trafne dobranie tematu dla tegorocznego Höhenrausch. Nauczona analizy dzieł sztuki i wychwytywania symboliki nie umiem się opanować i nie doszukać tutaj powiązania.



W trakcie tuptania po drewnianej konstrukcji rozdzieliliśmy się na dwie grupy – tą co na koncert chce iść, i tą, która woli zająć się czymś innym. Ci pierwsi musieli szybko ewakuować się z tej zacnej instalacji. Ale ja, jako że byłam w tej połowie, co woli poczynić coś wedle własnego uznania mogłam jeszcze chwilę nacieszyć się obiektami nawiązującymi do aniołów. Opanowaliśmy punkt z niekonwencjonalnymi instrumentami muzycznymi. Daliśmy tam niezły koncert.
Na wieczór chciałam odpokutować mój przespany wschód słońca i postanowiłam, że wyruszę w miasto z aparatem w czasie niebieskiej godziny. Co jak co, ale miasta o zmroku wyglądają najlepiej – gdy niebo jeszcze lekko tli się światłem, ale budynki są już podświetlone. Powałęsałam się chwilę po głównej ulicy i placu – po dniu pełnym atrakcji nie miałam już siły. Tyle się działo! A tu zaraz trzeba być gotowym do drogi ku następnym przygodom!
Kolejny przystanek – Traunsee!
I na koniec – filmowy akcent – nasz dzień w Linz na filmie Marcina:
[tg_youtube width=”1920″ height=”1080″ video_id=”F8XcGLgy1ZA”]
wpis został zrealizowany dzięki: