MENU
Malezja

Azja, start! Kuala Lumpur

Na wstępie zaznaczę najważniejszą rzecz. Tyle naczytałam się o prze-fantastycznym jedzeniu w Azji, które miało wypieścić mi podniebienie niesamowitymi smakami. Otóż nie wypieściło. Gorzej – z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że azjatyckie jedzenie to syf. Na pewno to, z którym ja się zetknęłam. Może miałam wybitnego pecha?

Wrócę do tego ważnego tematu, ostrzegam tylko – nie wierzcie zdaniu „jedzenie azjatyckie jest pyszne”. Nie jest. Przynajmniej wg mnie. Wszystko smakuje starym, wielokrotnie smażonym tłuszczem lub jest ryżem. Choć może komuś posmakuje?

A teraz od początku.

Poleciałyśmy sobie do Kuala Lumpur z Warszawy przez Londyn. Bo przecież to takie oczywiste, lecieć do Azji przez Londyn by ta – już i tak długa – podróż trwała 3 godziny dłużej.

Jednak 13 godzinny lot to pikuś przy pierwszym zetknięciu się z równikowym, monsunowym klimatem Azji. Opuściłam przytulny, lekki chłodek samolotu i bach! Fala wilgotnego ukropu 30+ dosięgnęła mój zmiętolony po locie organizm.

W tym momencie wiedziałam już, które odzienia wepchnięte w plecak „bo może się przyda, gdy będzie zimno w nocy” będą zbędnym balastem.

Kolejna myśl, która mi się nasunęła to „jak ja przeżyje w tym ukropie tyle tygodni”. I do dziś nie wiem jak wytrwałam ten wilgotny żar. Dziękuje całym sercem Matce Naturze za klimat umiarkowany.

A teraz kilka konkretów.

INFORMACJE – może – PRAKTYCZNE

Po pierwsze waluta: króluje tu malezyjski ringgit (MYR) i jest on prawie równy złotówce, dlatego nie ma tu kłopotu z przelicznikami. Odrobinę silniej wypada polska złotówka.

W Kuala Lumpur, jak i w całej Malezji panuje gniazdko brytyjskie, dlatego polecam zaopatrzyć się w przejściówki. Choć te można też bez problemu kupić na ulicy. Ruch drogowy też jak w Wielkiej Brytanii – lewostronny. Kran na szczęście pozostał normalny.

Przedostanie się z lotniska KLIA oraz KLIA2 do centrum – pociągiem to około 50 MYR (czyli około 50 PLN) w jedną stronę. Za taksówkę za to zapłaci się koło 100 MYR. Dlatego przy grupie 2+ opłaca się wziąć taksówkę, tym bardziej, że dowiezie pod wskazany adres. Pociąg ekspresowy dojeżdża do KL Sentral.

Panuje tu klimat równikowy, monsunowy. Dlatego jest dość wilgotno i duszno, a temperatura – w moim (i chyba nie tylko moim) odczuciu – nie spadała poniżej 30 stopni. Odnośnie podziału – pora deszczowa i pora sucha – sytuacja nie jest tu taka jasna i przejrzysta. Każdy rejon Malezji deszcze nawiedzają w innym czasie – na Borneo i wschodniej części półwyspu pada głównie od października do lutego, marca. Na zachodniej części półwyspu panuje wtedy pora sucha. Dodatkowo na Borneo ponoć wyróżnia się dwie pory deszczowe. A tak w ogóle to pada tu nawet podczas pory suchej… Ogólnie zrozumieć pogodę jest ciężko. Pada głównie popołudniami, wieczorami, i jak już lunie – to tak porządnie, że po kilku sekundach jesteś całkowicie mokry. Gdy nie pada to jest tak gorąco, że pocisz się i też zaraz jesteś mokry. Na jedno wychodzi.

Co spakować do plecaka jadąc w ten rejon? Rzeczy, które są przewiewne, leciutkie i szybko schną.

Jako, że Malezja jest krajem właściwie każdego wyznania, w momencie chęci wkroczenia do którejś ze świątyń (choć nie tylko) trzeba się liczyć z tym, że możemy zostać poproszeni (lub zmuszeni) o zasłonięcie nóg, ramion, ściągnięcie butów, zasłonięcie tatuaży z Buddą itp.

Na pewno trzeba zakryć nogi – przynajmniej za kolana – w jaskiniach Batu. Jak się o tym zapomni za kilka ringgitów można zakupić (i potem odsprzedać) kawałek chusty przeznaczony na ten cel. Ów kawałek jest nawet zacnie podpisany markerem.

JASKINIE BATU

Jedna z większych atrakcji turystycznych (i o dziwo darmowa) położona z jakieś 15 km od centrum miasta. Dojazd jest prosty i całkiem tani – za 5 MYR w jakieś 20 minut dojedziemy pociągiem nr 2 ze stacji KL Sentral. Przystanek, na którym trzeba wysiąść nosi tą samą nazwę, co sama atrakcja: Batu Caves.

Jaskinie Batu to miejsce hinduistyczne. Znajdziemy tu największy posąg Karttikeji, dewy śmierci i wojny. Oprócz tego napotkamy tutaj folwark sklepików oraz bazarków, małpy, koguty, gołębie, nietoperze, dużo turystów i dużo śmieci.

Ze swojej strony dodam tylko, że w słoneczny dzień koło godziny 12-13 światło nie należy do najkorzystniejszych dla posągu, za to całkiem ładnie wpada do środka jaskini, tworząc pasy światła. Jednak takie światło wygląda dobrze tylko z jednego punktu.

W jaskini jest dość ciemno, a gdy dodamy ostre światło robi się straszny kontrast i ciężko znaleźć balans. Dlatego – może niesłusznie – sądzę, że najlepiej się tu sprawdzi brak światła – czyli niebo z dyfuzorem, chmurką. Zależy kto, co woli.

 

Za dodatkową opłatą (cena na marzec 2016 to 35 MYR) w kasku, z latarką i z przewodnikiem można się udać też na około godzinny spacerek do tzw. Dark Cave w poszukiwaniu nietoperzy, pająków i wszelakich jaskiniowych żyjątek.

Wyczerpałam mój limit samych suchych faktów.

KUALA LUMPUR?

Co sądzę na temat Kuala Lumpur? Właściwie to nic konkretnego.

W moich oczach w Kuala Lumpur jest wszystko i nic jednocześnie. Miasto to, chyba wciąż szuka swojej tożsamości. Ciężko mi było wyłapać indywidualny charakter miasta. Może po prostu nie spędziłam tam wystarczająco dużo czasu, ale też samo miasto mnie do tego specjalnie nie zachęcało. Dużo betonu, wilgoci, śmieci, szczurów. Smród w takim ukropie jest czasem nie do wytrzymania. Śmierdziało Wam kiedyś w MPK lub PKP w lecie? To jest pikuś w porównaniu do ferii zapachów z malezyjskiej stolicy.

To była jedna z lepszych rzeczy jakie udało mi się zjeść podczas całej podróży

W nocy życie wciąż tu kwitnie – i to nawet intensywniej niż za dnia.

Podczas pierwszego naszego pobytu w Kuala Lumpur (byłyśmy dwukrotnie – na początku i na końcu naszej podróży) nocowałyśmy w dzielnicy Bukit Bintang, która definitywnie jest dzielnicą imprez. Muza grała pod oknami naszego hostelu niemal do białego rana.

Kolejna niespodzianka od życia – pluskwy w naszym pierwszym hostelu. Widać po nich było, że miały się bardzo dobrze.

Poza pluskwami, pokój dzieliłyśmy z trójką innych dziewcząt – Wietnamką, Czeszką i Filipinką. Potem na miejsce Wietnamki przyjechała jeszcze nieogarnięta Argentynka, która usilnie przez kilka minut próbowała wcisnąć swoją niepasującą wtyczkę w gniazdko brytyjskie. Z opresji wyratowała ją Martynika wręczając jej przejściówkę. Czeszka, jak się okazało, pracowała w Indonezji przez kilka miesięcy. Zatem zrobiłyśmy delikatny wywiad, by choć trochę zorientować się co, jak i gdzie w Indonezji. Z perspektywy czasu stwierdzam, że informacje te były kompletnie nieprzydatne.

Moją faworytką – i chyba nie tylko moją – była Filipinka. Okazało się, że w hostelu tym mieszka już od kilku miesięcy. Gaduła z dobrym serduchem. Pewnego wieczoru poczęstowała nas owocami, jednocześnie ocierając ostatki łez, które już mocno sfatygowały jej piękne, idealne kreski na oczach. Straciła pracę i pół dnia chodziła zapłakana. Wieczór zaowocował długą rozmową i nauką selfie na gest ręki. Sama dziewczyna też zadecydowała, że rusza dalej. Tym razem na celowniku Tajlandia.

Wizytówką miasta są najwyższe na świecie bliźniacze wieże – Petronas Towers. Budynek ogólnie zapisuje się do śmietanki najwyższych budynków świata. To tam poczyniłam „najlepsze” zdjęcie mojego życia. Na szczęście udało mi się posiąść oryginał i jednocześnie jedyny egzemplarz ów fotografii, więc uniknę publicznej kompromitacji. Ale w skrócie powiem tylko, że zasłanianie błysku w polaroidzie nie sprawi nic dobrego.

Taksówkarz, który zawoził nas z dworca do hostelu, zaraz po przyjeździe, powiedział, że to jedyne takie miasto, miasto w dżungli. Jest w tym doza prawdy.

Jeden z dni spędziłyśmy na dążeniu do najbardziej zielonych rejonów miasta – Ptasiego Parku i okolic. Wejściówka do Bird Parku okazała się jednak dość droga (50 MYR), to też zrezygnowałyśmy z tej atrakcji. Ja z tego dnia pamiętam tylko obtarte stopy.

Do Kuala Lumpur wróciłyśmy na 2 noce przed wylotem powrotnym do Polski. Tym razem nocowałyśmy w rejonie Chinatown i była to idealna okazja by zwiedzić sobie ten rejon miasta. Mnie jednak rozłożyło nieco i już z Borneo leciałam zasmarkana, z zapchanymi zatokami do Kuala Lumpur. Lot niestety nie polepszył mojej sytuacji.

Dam Wam dobrą radę. Nigdy nie lećcie samolotem z zapchanymi zatokami. Tą sytuację można opisać tylko słowami – ból i zatkane uszy na wiele godzin (jak nie dni).

Ostatnie podrygi w Kuala Lumpur spędziłam więc w łóżku, próbując trochę podleczyć zatoki przed czekającym mnie 13-godzinnym lotem. O dziwo ten przetrwałam całkiem dobrze, ale gwoździem do trumny okazał się lot kolejny – z Londynu do Polski. Niecałe 3 godziny istnego koszmaru. Nie polecam.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.