MENU
Aktywnie / Iran

Kanion Chahkooh

Przed wyjazdem do Iranu napisałam do znajomego, Marcina, który był tu wielokrotnie i filmy kręcił. Zapytałam, które miejsce w Iranie by polecił. Gdzie jest pięknie? Najpiękniej. Powiedział, że muszę udać się na wyspę Keszm. Więc się udałam.

Moje pierwsze skojarzenie było takie: „Ale jak to? Iran i wyspy? Bez sensu”. A jednak. Nieoczywiste stało się najbardziej zdumiewającym, pięknym, zjawiskowym.

*     *     *

Przemierzaliśmy kolejne kilometry naszym smokiem.

Wjechaliśmy na teren Geoparku. Choć w sumie cała wyspa to jeden, wielki Geopark. Patrzę – tabliczka informująca o jakiejś Satues Valley. Nie znam, ale myślę sobie – „Brzmi obiecująco. Jedziemy!”. Skręciłam, by tylko zerknąć zza winkla, przekonać się, co tutaj takiego fajnego.

Zatrzymaliśmy się na kilka zdjęć przestrzeni. To było jeszcze zaplanowane.

Ali na przedzie, a za nim nasz Smok, Hummer

Ja nie wiem do końca, czy jeździliśmy Hummerem, czy jakąś jego podróbką. Bo silnik to nawet maluch ma lepszy. To auto było jak kloc, w ogóle nie chciało przyspieszać. Aż w końcu – na środku pustyni – stanęło. Samo z siebie. Czułam tylko pod stopą jak tracę moc, mimo wciskanego gazu.

Na początku było na mnie, że to ja zepsułam. Że automatem jeździć nie umiem i coś źle wcisnęłam.

Ale nasz nadworny mechanik aka. Natalia Fraś – po chwili oględzin i diagnostyki stwierdziła, że to jednak problem jest z autem. Wyszłyśmy nawet sprawdzić, czy to nie jest kwestia piachu, że zakopaliśmy się, czy coś. Podłoże było jednak płaskie jak nigdy. Płaskość absolutna. Nie było mowy o zakopaniu się.

Już dzwoniliśmy, że auto padło, by nas holowali, że my tu na pustyni, zginiemy marnie. Pomocy, ratunku.

Wtedy nasz mechanik wpadł na genialny pomysł.

Popchajmy auto!

Pierwsze do pchania rzuciły się Monika i Nati. Panowie tutaj wiedzą motoryzacyjną nie zabłysnęli. Gdy tylko auto zaczęło się toczyć, ja tu gaz, tam coś i – zaskoczyło! Nati naprawiła nam Hummera. Możemy znów jechać!

Skwituję to cytatem, że nie wiemy jak to działa, ale działa.

Ale aż strach było się zatrzymywać.

Trochę poddenerwowani sytuacją z nieoczekiwanym zatrzymaniem się auta, aż baliśmy się, że auto nie zapali ponownie. Na szczęście już nic złego się nie działo. Jedynie metalowy próg odpadał. Tym razem asystent mechanika – czyli ja – naprawił ów skazę techniką „do góry, trochę w lewo i wciśnij”.

Zbierając się z auta pytaliśmy Alego, jak długo idzie się do kanionu.

40 minutes

Myślimy sobie – „Oho! To całkiem spory spacerek”. Realia po 10 minutach jednak nałożyły swoją poprawkę czasową. Z parkingu do Kanionu Chahkooh idzie się około kilku, może kilkunastu minut, jeśli jak ja robicie zdjęcia. Ciężko to nawet nazwać trasą. Ale nieco trudności pojawia się w samym kanionie.

Po pierwsze – piasek. To najbardziej zdradliwe podłoże. Piach leżący na wygłaskanej skale to zaproszenie do bliskiego kontaktu z ziemią. A ta niekiedy była dość daleko patrząc na niektóre szczeliny. Niektóre ze skał były zaś kruche jak kreda, inne śliskie do potęgi.

A my niemal w klapeczkach. To znaczy – ja i Nati. Reszta miała całkiem dobre obuwie.

Kanion sam w sobie robił kosmiczne wrażenie. Niesamowite miejsce!

Nigdy nie widziałam tak fantazyjnej erozji na tak sporej płaszczyźnie.

Kaniony są tu właściwie dwa, albo jakby to rzec – dwie szczeliny – ustawione prostopadle do siebie i przecinające się. W tym poprzecznym względem głównego, większego, widać ewidentną lukę powstałą – jak nam lokalny pan wytłumaczył – na skutek trzęsienia ziemi.

A sama nazwa Chahkooh oznacza Górę z Dziurami. Słowo chah oznacza dziury, otwory, zaś kooh to góra.

Na samym początku znajdziemy też wydrążone studnie ze świeżą, pitną wodą. Obecny tam pan chętnie polewa wodę z wiaderka. Macie, bierzcie, ręce myjcie, twarz, pijcie. Stoi tam i po prostu wita odwiedzających.

Momentami naprawdę przydają się tu większe umiejętności wspinaczkowe.

Nigdy na ściance nie byłam, nie wspinałam się na nic poza drzewami, ale czułam się jak ryba w wodzie, a poruszanie się po tych skałkach sprawiało mi sporą frajdę. Zostałam dodatkowo utwierdzona w tym przekonaniu przez współtowarzyszki podróży stwierdzające, że widać to po mnie. I właściwie, gdyby nie aparat – i troska o niego – to bardziej bym tam poszalała.

Zdjęcie grupowe i mistrz piątego planu!

Mieliśmy to miejsce praktycznie całe dla siebie.

Na miejscu spotkaliśmy może z 8-10 innych turystów, głównie z Iranu. W tym trio chłopaczków, którzy pomagali nam przechodzić i transportować aparaty z rąk do rąk w najtrudniejszych do przejścia odcinkach.

Ale jak patrzyłam na te skały nie mogłam odsunąć od siebie myśli, że tak bardzo widziałabym tam jakieś akty. Nagie, ludzkie ciało leżące na tych kosmicznie uformowanych, blado ugrowych skałach wyglądałoby tam fantastycznie. Ja już widziałam te kadry, już ustawiałam sobie w myślach modelkę, modela, kogokolwiek – „Połóż się tam, ale od dupy strony”.

Rany, jakie piękne zdjęcia to by były.

Mogłoby to jednak być bardzo ryzykowne. Ileż zdziwienia było na odkryte włosy, a ile by się go pojawiło przy okazji gołej pupy!

Większość prób wychodziła TAK, bo nie pomagał tłum stojący i obserwujący. Natalia piękna, ale patrzcie jaki piękny pasek od IdeaPix!

Wracaliśmy do auta pełni obaw i trosk – czy zapali. Zapaliło, zawiozło nas nawet pod lokalny supermarket.

Zadowoleni kupnem składników obiadowych w lokalnym supermarkecie, w postaci chleba, serka i puszki z potrawką pomidorowo-bakłażanową – pognaliśmy dalej. Ale po drodze wpadliśmy na mecz.

Look there is a match! Let’s stop. 

Powiedziałam, ale chyba nikt nie uwierzył mi z początku, że naprawdę się zatrzymam. Jednak bycie kierowcą ma ten fantastyczny plus, że zatrzymujesz się właściwie, kiedy tylko zechcesz, o ile jest gdzie.

Przed boiskiem powitała nas krowa.

Mecz, wielbłądy, solna jaskinia i mini krewetki!

Z 30, może nawet z 40 chłopów i chłopaczków latało po boisku. Większość na bosaka. Ale co to był za mecz! Co za duch walki, sportu i wytrwałości! Początkowo ewidentnie zapraszali nas do gry. Nawet odbiłam jedną lecącą w naszą stronę piłkę. Musiałam wcześniej nabrać trochę wprawy, bo jednak jak się ze szkłami spaceruje po boisku, a piłka potrafi przyfasolić równo, to trzeba umieć się obronić siebie i swoje cenne obiektywy.

Gdy padła pierwsza bramka zaczęłyśmy wiwatować. Druga również spotkała się z naszym kibicowskim okrzykiem – co z tego, że tym razem przeciwnik strzelił gola. Chłopaki i tak byli niezwykle ucieszeni naszym kibicowskim wkładem.

Właściwie to zastanawiało nas, jak oni rozróżniają kto z kim gra. Szczególnie przy takiej liczbie zawodników.

Ucieszeni po aktywnym wzięciu udziału w kibicowaniu lokalnego meczu piłki nożnej udaliśmy się w dalszą drogę, a pierwszym naszym przystankiem miała być najgłębsza solna jaskinia. Nie wiem tylko czy najgłębsza na świecie, w Iranie, czy jak? Bo to jest zawsze z tymi „naj” tak, że każdy na miejscu mówi o tym, że „to jest naj-jakieś miejsce na świecie”. A potem otwierasz wujka Google, szukasz, patrzysz i – albo nie wiesz już nic, bo właściwie nie ma jak tego sprawdzić dokładnie, albo to, co mówili wcale nie jest prawdą.

Nie wiedzieliśmy dokładnie jak jechać, czy to jeszcze droga, czy już niekoniecznie? W południowo-zachodniej części wyspy dominują już jedynie drogi piaszczyste i szutrowe. Momentami mocno zakrawające o dobry offroad. Wyspa w swej niesamowitej strukturze jest okropnie krucha i podatna na erozje, tak samo tutejsze drogi. Mijając momentami zapadliny większe niż potrójne siedzenie w Ryanairze, naprawdę miałam momentami serce w gardle. Bo przecież byśmy tego naszego smoczego Hammera nigdy z takowej zapadliny nie wydostali. Nawet gdyby panowie byli bardziej ogarnięci motoryzacyjnie od nas.

Jedziemy sobie grzecznie, a tu nagle wielbłądy na drodze. Ale nie jeden, nie dwa. Nie 10. Tam było wielkie stado wielbłądów w ilości 30+ zaganiane przez dzieciaki na motocyklach. Niestety nie mogłam specjalnie robić zdjęć, bo jak to kierowca – prowadziłam. A przez chwilowy postój (również uwarunkowany tym, że musiałam czekać aż wielbłądy przejdą), nie przyniósł bogactwa kadrów. Właściwie, to fotograficznie – spaprałam tu sprawę. Czuję się winna.

Po chwilowej dezorientacji dojechaliśmy do Salt Cave. Wejście jest tam darmowe, na miejscu czeka lokalny człowiek robiący za przewodnika, któremu powinno dać się oprowadzić, a za oprowadzenie dać około 100 000 IRR (czyli ekwiwalent 3 dolarów). W jaskini zdjęć nie robiłam, bo ciemno jak w pupie.

Ale muszę przyznać, że solna jaskinia to ciekawe doświadczenie dla oka. Ściany pokryte jakby szronem. I ciepło. I zdrowo. Ale też niebezpiecznie. Wiem, że połacia solonośne charakteryzują się bardziej nieoczekiwanymi ruchami.

Po wyjściu z jaskini zastaliśmy totalny mrok. Szybko zatem poprosiliśmy o informacje o najbliższym guesthousie i miejscu, gdzie można zjeść. Prowadzeni przez zasuwającego motocyklistę, w totalnym mroku, po offroadzie dotarliśmy do czyjegoś domu, gdzie w prysznicu była jedynie zimna woda, z kibla śmierdziało jak nigdy, a na 5 miniaturowych krewetek na talerzu czekaliśmy ponad godzinę.

Mimo, że – szczególnie te krewetki – wywołały wręcz histeryczny śmiech, jednocześnie z nieszczęścia, jak i z komiczności widoku tego, co było na talerzu, to i tak byliśmy zadowoleni!

Padliśmy jak muchy.

Pobudka o 5 rano!

Na #IrańskiejPrzygodzie byłam wraz z Natalią Fraś z bloga Zapiski ze świata.
Jej wpis o Południowym Iranie niedługo będziecie mogli przeczytać u Niej na blogu.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.