Stało się. Jestem chodzącym ćwierćwieczem. Wczoraj skończyłam 25 lat i z tej okazji – mimo stanu schyłku chorobowego – wybrałam się w górki. Właściwie to na jedną – nasz dolnośląski pagórek – Ślężę. Ostrzegam: nie ma tutaj za grosza artyzmu, jest za to masa kompromitujących fotek.
Szczytem moich urodzinowych marzeń była Śnieżka. Oj, bardzo mi się marzyła na ten dzień… ona i Śnieżne Kotły. Najwyższego szczytu Karkonoszy jednak w moim stanie nie mogłam zdobywać. Chorobowe, co prawda powoli dobiega końca i pozostało po nim jedynie echo w postaci kaszelku, katarku i osłabienia. Ale bez chojraczenia – do gór trzeba mieć zdrowie.
Jak tu pogodzić zatem ledwo odzyskane i kruche jeszcze zdrowie z marzeniem o górach w urodziny?
Odpowiedzią jest Ślęża.
Każdy kto we Wrocławiu i jego okolicach mieszka – choć raz – musiał być w swoim życiu na Ślęży. Jest to górka niewysoka, ma bowiem 718 m n.p.m., ale jest najwyższym szczytem Masywu Ślęży, przez co zalicza się do Korony Gór Polski.
Znajduje się w Ślężańskim Parku Krajobrazowym, a na szczyt prowadzą 3 szlaki (żółty, czerwony i niebieski). My naszą wędrówkę rozpoczęłyśmy w Sobótce i przez Wieżycę – szlakiem żółtym – udałyśmy się na szczyt. Wracałyśmy szlakiem czerwonym, który od żółtego – w stronę Sobótki – różni się jedynie tym, że nie biegnie przez Wieżycę, a dookoła niej.

Kaha sapiąca i stękająca przy wciąganiu nowych butów – bezcenne!


Dobra, dość tych suchych informacji.
Posapać pod górkę udało się w niezniszczalnym – aczkolwiek zakurzonym mocno – gronie: ja, Kaha i Karolcia. Nasze trio pierwszy raz spotkało się… z jakieś 7-8 lat temu. Razem jeździłyśmy na wiele – końskich wtedy – tripów. Z jednego, jeszcze z Kasią Okrzesik (która od tego czasu stała się jednym z najlepszych fotografów koni na świecie) – Karolcia przywiozła nawet konia – kuca walijskiego właściwie – z Anaponu, którego właścicielką jest najwspanialsza Pani Ania.
Wracając.
Jak przez wiele lat udawało nam się razem jeździć na tripy, tak na kolejne wiele lat kontakt osłabł i obrósł warstwą kurzu. Aż tu nagle znów udało się zrobić małego tripa. Na Ślęże. I to w moje urodziny. Ćwierćwiecze. Zacnie.
Liczyłyśmy na wschód – piękny i soczysty – w końcu nie na darmo człowiek wstaje o 6 w swój wolny dzień. Na początku wszystko wskazywało na to, że będziemy mieć piękne słońce przez cały dzień. Jak tylko wysiadłyśmy z samochodu słońca już nie było. Może promyczek, jeden, dwa na Wieżycy. Ale też bez szału i fajerwerków.

Wieżyca 415 m n.p.m.


Bananowe trio
Oczywiście najistotniejszymi i najciekawszymi atrakcjami podróży były przerwy na jedzenie.
Na obrazkach wyżej widać, że pogłębiamy polskie wartości: lipton w termosie i banan – jako niezbędnik w górach, zimą.
Miałyśmy jeden termos i jeden kubeczek. Ja po-chorobowa, lekko cherlająca. Kaha stwierdziła zatem, że nie muszę mieć wyznaczone miejsce do picia. Wyciągnęła permanentny (!) pisak z kieszonki (no jasne, bo każdy kto idzie w góry wyposaża się w permanentny mazak) i nakreśliła jakieś gluty czaszko-podobne z jednej strony kubeczka, ogłaszając, że to moje miejsce. How cute.




Uwaga!
Większość zdjęć nosi tytuł „Kasia idzie” lub „Portret Kahy” lub „Kasia w lesie”.

Kaha przy „Pannie z Rybą”. Panna była bez głowy






Po ugryzieniu wiewiórki chorej na wściekliznę

Kaha bawi się w Bear Grylls’a i testuje użyteczność spożywczą gałązek. Banany się skończyły

Gałązka w oku. Fot. Katarzyna Wojtiuk

Każdy kto mnie zna i wie czym jest wycieczka ze mną i aparatem, wie również z czym to się wiąże.
– Stań tu. Stań tam. A teraz skacz.
– Ale tu jest śnieg po pas. Nie wejdę, bo nasypie mi się do buta.
Kończy się tak jak widać na zdjęciach.
Również teraz nie obyło się bez słodkich zdjęć w śniegu. Tam gdzie oprószone białym puchem drzewka tam kazałam stawać moim modelkom. Sama też trochę pokicałam. Swoją drogą – karma wraca. Kaha całą drogę zrzucała śnieg z drzewek. Stanęła do zdjęcia pomiędzy nimi, i tym razem biała masa rzuciła się na nią. Jak to mawiali w szkole:
Życie jest full of zasadzkas.

Taki słodziaczek. Nie ufajcie temu złudnemu wrażeniu




Karma wraca








Fot. Katarzyna Wojtiuk

Jest i grupowy selfiak. Bardzo korzystnie wyszłyśmy
Tyle w temacie.
Żółwim tempem doczłapaliśmy na szczyt. Widoków nie było (jak widać na obrazkach). Zerwała się śnieżyca. Poczłapałyśmy zatem do Domu Turysty na gorącą ciecz. Miał być grzaniec, a skończyło się na herbacie w moim wypadku i gorącej czekoladzie w wypadku dziewcząt.
Moim urodzinowym tortem miały być pieguski z czekoladą. Ale jako, że staram się dopełnić jeden z punktów (ten najgłupszy) z mojej listy, o niejedzeniu czekolady przez 5 miesięcy (3 i pół miesiąca na koncie już) – ów czekolady nie jem. Śni mi się po nocach. Nie chcecie wiedzieć, co zrobię po upływie 5 miesięcy. Upłyną one dokładnie 14 marca 2016 roku. Can’t wait.
Nie obyło się bez zdjęć z kultowego Domu Turysty, w którym wystrój nie zmienił się od lat. Jak to polaki-cebulaki miałyśmy swoje kanapki: właściwie to kanapki, nieobieralną pomarańczę i suszone morele. Nie połasiłyśmy się na szarlotkę za 8 złotych (choć było blisko).
Po pożywnym posiłku i cieczach – dość prędko zeszłyśmy na dół. Jak mój wzrok nie namierzał innych turystów dookoła nas rozbrzmiewał mój fałszujący głos, a ja próbowałam śpiewać piosenkę z Pocahontas, a potem z Króla Lwa. Nie mniej jednak jednego turysty nie namierzyłam (mocno się zakamuflował). Był wielce zdziwiony, że ktoś śpiewa coś takiego w lesie, w zimie. I ewidentnie był zniesmaczony moim fałszem. Kaha oczywiście mnie nie ostrzegła, czekała na rozwój sytuacji i moją reakcję (speszenie się).
Dzięki Kaha, ja wiem, że na przyjaciół zawsze można liczyć.
PS Dostałam od Kahy piękne narzędzia do roweru. Latem podbijamy polskie wybrzeże! Rowerowo oczywiście.

Musiałam
