MENU
Iran

Jazd, miasto na kupie gołębia usłane

Przed przyjazdem do Jazd czytałam, że to miasto na pustyni. Myślałam więc, że będzie ciepło, upalnie wręcz. Wzięłam same cienkie ciuchy. To był błąd. Już dawno tak nie zmarzłam tak jak tam.

I to już od pierwszych chwil.

Gdy tylko opuściłyśmy nasz średnio wygodny autobus tak od razu przeszyła mnie fala mrozu. MROZU. Widziałam swój oddech. Mimo, że szerokością geograficzną powinnam widzieć palmy i czuć conajmniej 20 stopni na plusie. Pustynia jesienią jest zwodnicza. I jest zimna. Bardzo zimna. Szczególnie w nocy. Bo jak na nas przystało – jak zwykle – w nocy dobijałyśmy się do hostelu, w którym nawet nie miałyśmy rezerwacji, w którym oczywiście znalazło się dla nas miejsce, ale nie w pokoju trzyosobowym, a dwuosobowym. Wtedy było mi tak zimno, że w tamtym momencie przyjęłabym absolutnie każdą propozycję noclegu w jakimkolwiek cieplejszym miejscu.

Wyobraźcie sobie jak tam było zimno, skro ja, Paulina Wierzgacz, urodzona zimą, nie bojąca się mrozu, spałam w skarpetach, kilku swetrach i kilku parach spodni. KILKU PARACH. Jeszcze pod kocykiem i w śpiworze – lichym, bo lichym, ale powinien wystarczyć. Ja nie jestem zmarzluchem, ale od tej pamiętnej wizyty w Jazd marznę częściej.

Jak wiesz, że jedziesz do Jazd, aż cisną się na usta jakieś suchary z jazdami. Ale nie tym razem. Jedyne, co cisnęło mi się na usta w tym mieście to słowa:

„Jest mi potwornie zimno”

I to się nie zmieniło do końca wyjazdu. Opuszczałam Jazd mając na sobie połowę zawartości mojego plecaka, ubrana w wielowarstwową cebulę.

Nie sposób było też powiedzieć – pomyśleć – jeszcze jednego:

„Znowu święto?!”

Nie wiem jak to się dzieje, ale co jadę do jakiegoś państwa islamskiego, to tam, co drugi dzień (przysięgam) przez cały mój pobyt mają święta. Dokładnie tak samo miałam w Maroko, gdzie naliczyliśmy conajmniej kilka świąt.

Imam zmarł. Święto. Dwa dni przed rocznicą śmierci. Święto. Tydzień po śmierci, też święto.

I tak dalej.

Dotarłyśmy do Jazd w momencie, gdy połowa tutejszych przybytków była pozamykana i niedostępna – przez wspomniane święto. Tym razem chodziło o to, że wszyscy się już radowali po śmierci Imama i zapowiadało się świętowanie na całe 3 dni. Łaziłyśmy więc opustoszałymi ulicami miasta i – na przykład – włamywałyśmy się na dachy. Czy to w meczetach, czy w opustoszałych centrach handlowych.

Gdyby nie te święta pewnie roiłoby się tam od ludzi.

Kontynuowałyśmy też tradycję naszych wewnętrznych „Podróżniczek Przyjemności”. Znalazłyśmy jedną knajpkę, kawiarenkę właściwie – Iranian Old Cafe – i to do niej, po każdej mniejszej rundce po pustym mieście wracałyśmy na kawę, herbatę i ciasteczko. Plusem był całkiem fajny widok z dachu, na którym mogłyśmy siedzieć oraz pan w obsłudze, który dowiedziawszy się, że my z Lachestanu cały czas zgajał do nas po polsku „cześć”, a czasem padały nawet wyznania miłości.

Widać tu potrawki z bakłażana – Kashk-O-Bademjan i z czerwonej soczewicy – Dal Adas

Doogh i sok z mango – oba pyszne, podane w pięknych kubeczkach!

Jazd określam jako miasto alternatywne dość – mimo wszystko. Jako miasto, w którym są ładne rzeczy.

Można tu kupić i ładne tkaniny, i plecaki, torebki, kartki, i ładne ciuchy nawet. I to w sumie uczyniłyśmy. Każda z nas – mimo iż nie do końca wszystkie zakupy były w planach – zaszalała i sprawiła sobie jakiś nowy nabytek. Natalia całkowicie pobiła rekordy zakupów – bransoletki i cała reszta biżuterii, plecak, portfel, ciuchy. Wszystko. Same ładne rzeczy po prostu wpadały jej w ręce, a potem w posiadanie.

Nie sposób też było uniknąć całkiem naturalnie hipsterskich miejscówek – knajpek czy kawiarenek. Po naszym podboju jazdowskich dachów i piwnic (o tym za chwilę) zaszłyśmy do knajpki do Art House, która okazała się być dość alternatywną w całej okolicy, bo i jedyną wegetariańską. Zamówiłyśmy tam całkiem dobre rzeczy – mimo małego wyboru w karcie i najmniejszych drzwi do łazienki z dziwnie ulokowaną muszlą klozetową – dania naprawdę były pyszne. Wszystko pięknie podane.

Zamówiłyśmy sok z mango (naprawdę pyszny), klasyk, ulubieniec dziewczyn – ziołowy jogurt do picia – Doogh. Do tego doszła zupa warzywna Shuli – ponoć specjalność Jazd – oraz dwie potrawki z bakłażana, twarogu i mięty – Kashk-O-Bademjan i czerwonej soczewicy, ziemniaka i czosnku – Dal Adas.

Piękne paski do aparatów od IdeaPIX

Czas na reklamy.

Właściwie to jedną, szczerą i taką, która powinna się pojawić tu już dawno.

Mowa o paskach do aparatów od IdeaPIX. Po pierwsze – paski są szyte ręcznie od wielu lat przez jedną krawcową z Kotliny Kłodzkiej. Po drugie, założyciel firmy, Tomek Gola, to super człowiek, mega zajawkowy i utalentowany fotograf, prawdziwy pasjonat. Po trzecie – paski są piękne. Po czwarte – co miesiąc na IdeaPIX organizowany jest konkurs fotograficzny, a do wygrania są właśnie takie piękne paski – więc wszystkich fanów fotografii zachęcam do udziału.

Ja mam dwa – wschodniosłowiański i kurpiowski w beżu. Polecam!

Nasz pierwszy rytuał to siedzenie na dachu kawiarenki i sączenie jakiejś pysznej kawy bądź herbaty. Ale zdarzyło się tak, że kawiarenka ta była zamknięta! Wyruszyłyśmy więc z Monią – bo Nati poszła na małe solowe zwiedzanie – na poszukiwania innej. Trafiłyśmy. Dosłownie 3 metry dalej. Maleńka, z pięknymi drewnianymi stołami. W tle sączyła się muzyka jak ze starych filmów o miłości i nieszczęściu. Sentymentalizm totalnie nas dopadł i zaczęłyśmy snuć scenariusze na prawdziwe melodramaty i romanse jak z dawnego hollywoodzkiego kina.

Panu z kawiarni chyba się to bardzo spodobało, bo po drugiej kawie obdarował nas czekoladowym ciastkiem i kolejną kawą – zrobioną po turecku, z przepysznym karmelowym posmakiem. Położył nam na stoliku i powiedział:

„Be my guest”

Kurcze, w tym Iranie, naprawdę wszyscy tacy do rany i do serca przyłóż. Gościnni, bezinteresowni, ciekawi świata i ludzi.

Kojarzycie tzw. riady z Maroka? Słynne dla tego regionu rezydencje z pięknymi dziedzińcami-ogrodami w centrum budynku. Dla miłośników takich lokalizacji mam dobrą wiadomość. W Jazd też tak jest. Z pozoru miasto z lepianki, gliny, pustynne, niczym ulepione z piachu. Ale w środku można było zobaczyć prawdziwe piękne ogrody tętniące życiem, kwiaty, drzewa owocowe, sadzawki – praktycznie zawsze z rybkami!

Stanęłam pod jednym krzewem z kwiatami, którego płatki już opadły. Zrobiłam zdjęcie. Bo i kolor, i faktura, i światło. Wszystko tu było piękne, idealne na kadr.

Nati potem zaczęła oglądać moje zdjęcia i mówi:

„Ej! To zupełnie jak u Uli! Tylko nóg brakuje.”

Z początku nie wiedziałam o co chodzi. „O czym ona mówi?” – pomyślałam. Ale potem Nati nakierowała mnie, że chodzi o TO zdjęcie. Więc te moje z ogrodu w Jazd wędruje ze specjalną dedykacją dla Uli właśnie. Fajnie czasem złapać się na tym, że ma się podobną do kogoś wrażliwość i oko.

Ogrodów tego dnia miałyśmy aż nadto.

Stwierdziłyśmy, że naszego ostatniego dnia w Jazd dotrzemy do Dowlat Abad Garden, jednego z najsłynniejszych miejsc w mieście. My z Monią pewnie byłybyśmy ukontentowane nawet kawą w tej melodramatycznej knajpce, ale ponieważ Nati bardzo zależało, poszłyśmy wszystkie. Wyprawa tam zajęła nam prawie pół dnia i była dużo ciekawsza niż same ogrody (spojler). Przeszłyśmy labiryntem pustynnych ulic przy okazji sprawdzając, dokąd prowadzą schody wgłąb ziemi. Niestety tak jak poprzednio – prowadziły donikąd. Zapomniałam bowiem powiedzieć, że przy okazji eksploracji dachów, eksplorowałyśmy również i piwnice. Zachęcone totalną czernią i klimatem niczym z horroru zeszłyśmy w podziemia by zobaczyć: nic. Tyle się nasłuchałyśmy o niesamowitej sieci wodociągów, o muzeum wody, o kulcie wody i rozwiązaniach w piwnicach. Jest to atrakcja dla mnie tak tajemnicza jak paryskie katakumby. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Nam się nie poszczęściło, za każdym razem schodziłyśmy na totalnie pustą ścianę. No cóż, przynajmniej próbowałyśmy.

Wracając do ogrodów.

Tak jak i podziemia – okazały się klapą. Przynajmniej dla mnie. Drzewka były totalnie ususzone, nic nie kwitło, a największą furorę robiły kolorowe witraże w jednym z budynków w tych słynnych ogrodach. Bez urazy, ale ładniejsze witraże widziałam w jakimkolwiek kościele w Europie. Może po prostu znowu miałyśmy pecha? A może po prostu nie dałyśmy się zwariować plakietce „znane miejsce” i bardziej doceniłyśmy te nieznane, małe, jak chociażby ogród w naszym hoteliku? Zawsze warto mieć trzeźwe, subiektywne spojrzenie. Mi w ogrodach się nie podobało, ale na pewno znajdzie się śmiałek, dla którego to było niesamowite przeżycie.

Bardziej od ogrodów podobała mi się droga. Po drodze stwierdziłyśmy, że zajdziemy też na pocztę. Jak się okazuje, znalezienie poczty wcale nie było takim prostym zadaniem. Zarówno jak i wypisanie, a nawet znalezienie kartek. My, białaski, na dzielni, gdzie turyści nie zachodzą zrobiłyśmy niemałą furorę. Podwieziono nas, ot tak. To był mój pierwszy autostop, o którego nawet nie trzeba było się starać. Autostop zaproponował się sam.

I znowu zaczęłam doceniać gościnność i dobroć Irańczyków. Naprawdę, aż na sercu robi się cieplej. Przynajmniej ciepło w sercu wynagrodziło zimno powietrza.

A co do tytułu – zostawię jako ciekawostkę – że wszędzie gołębie uznawane są za miejskie pasożyty, latające szczury, zawsze je tępiono, pozbywano, nie znam nikogo, kto lubiłby gołębie. A tutaj nie. Czytając różne informacje na temat Jazd (i nie tylko) – zaciekawiło mnie to, ponieważ jestem nieco zafascynowana zarówno gołębiami jak i szczurami. Podziwiam ich niesamowitą zdolność adaptacji oraz inteligencję. To naprawdę niesamowicie inteligentne i cwane ptaki. Są również bardzo odważne. Zbiór wszystkich tych cech razem sprawia, że gołębie albo się szanuje i uwielbia, albo nienawidzi. W Iranie ptactwo to było zawsze dobrze przyjmowane, wręcz chciano i starano się o to, aby gnieździło się go tu jak najwięcej. W meczetach zobaczycie specjalne gołębniki, a także wieże. Tak, dobrze czytacie, całe wieże tylko dla gołębi. Po co? By srały. Dosłownie. Okej, teraz już nie, ale jeszcze kilkadziesiąt lat wstecz kupę gołębia używano do nawożenia pól. Gołębie utożsamiane więc były z nadchodzącym dobrobytem, dobrym zbiorem. Po dzisiejszy dzień ludzie szanują tutaj gołębie i dbają, by miały się dobrze, w zamian za to, że to one dbały przez wieki o ludzi.

Niedosłownie oczywiście.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.