W nocy ze środy na czwartek wsiadam w busa polskiego, po czym kładę się na podłodze w przejściu by przetrwać kilka godzin jazdy w ścisku na trasie z Wrocławia do Warszawy. Wymięta wychodzę o 6 nad ranem, gdzieś na warszawskich Młocinach i gubię się w poszukiwaniu mieszkania Moni.
Łażę w te i spowrotem, już prawie od godziny. Zastanawiam się czy wszystko wzięłam, czy aby na pewno moje ubrania nie są za grube, czy nie ugotuję się w tych wszystkich ciuchach, przecież muszę być całkowicie zakryta, a to w końcu Zatoka Perska. Dziewczyny już się niepokoją, ale w końcu jakimś cudem docieram do celu. Zostaję ugoszczona pyszną jajecznicą, ciastkami własnego wyrobu (przepyszne były!) i kawą ni to w kieliszku, ni to w filiżance, aczkolwiek bardzo dizajnersko wyglądał.
Dobra laski! Jedziemy!
Tak się guzdrałyśmy, omawiałyśmy nasze workowate stylizacje, a tu śmieszki, tam heheszki, ciasteczko – wyszło na to, że właściwie pojechałyśmy ostatnim możliwym pociągiem na lotnisko, tak by zdążyć. Aczkolwiek nasze lekkie nierozgarnięcie oprószone było dawką niekończącego się farta. Farta, który trwał właściwie przez cały wyjazd. Nasz brak planu był najlepszym planem.
Lądujemy na ziemi perskiej. Jest piątek, 4 rano. Czeka nas aplikowanie o irańskie wizy. W tym z paszportem Moni i czyhającą w nim pieczątką izraelską, a ja wciąż rozważam dobór odzieży, czy aby na pewno nie będzie mi za gorąco. Stajemy grzecznie w kolejce i od razu odsyłają nas do wyrobienia irańskiego ubezpieczenia. Pierwsze sobie myślę „Ale jak to, przecież mam ubezpieczenie na cały świat?!”, ale przypominam sobie o izraelskiej pieczątce Moni. Postanawiam zatem grzecznie stać w kolejce i zapłacić 16$ za kolejne ubezpieczenie.
Z tym ubezpieczeniem opowiem osobno, w organizacyjnym poście. W każdym razie musi być wyszczególniony Iran.
Stojąc tak w tych kolejkach to tu, to tam poznajemy najpierw Sebastiana – Belga z polskimi korzeniami, który mimo, że po polsku mówił tylko trochę wychwycił z kolejki dźwięk naszych polskich sucharów. Chwilę później z tłumów oczekujących na swoje wymarzone wizy wyłonił się Jarek, białostoczanin.
Otrzymujemy wizy po kolei. Ja, Natalia. Jarek i Sebastian też dostają. Chwila grozy. Widziałam te świdrujące oczy Moni. Poczuliśmy mały stresik. Każda z nas poczuła przez chwilę ściśnięte poślady w oczekiwaniu na wizę, szczególnie tą monikową. Wiedzieliśmy o izraelskiej pieczątce. Wtedy nagle z okienka dobiega wołanie:
Monyka Seerrpinskaaa!
Mamy ją!
Niemal w podskokach ruszyliśmy w poszukiwaniu transportu. Szybko ogarnęliśmy pana, który łapał się za głowę widząc jak się targujemy, a my łapaliśmy się za głowę, gdy ten całą naszą piątkę wraz z bagażami upakował do swojego nieprzepastnego sedana. Jechaliśmy w 4 z tyłu, bagażami w nogach, na kolanach i za głowami. W sumie to było nawet zabawne.
No ale właśnie – co dalej? Nasz plan szybko się zmienił i postanowiłyśmy nie zostawać w stolicy. Teheran w tych dniach był okropnie zanieczyszczony. Smog był wyczuwalny nawet na przedmieściach. Postanowiłyśmy podczepić się pod Jarka i podążyć z nim do Isfahanu, irańskiej dumy architektury i kultury. Zostawiliśmy Sebastiana w taksówce, a sami popędziliśmy na autobus.
Szybko, szybko! Zaraz odjazd!
3 godziny później autobus w końcu opuścił Teheran.

Z biletu oczywiście nic dla nas nie wynikało. Wszystko w Farsi. A! I na dworcach nie wolno robić zdjęć. Wiem, bo dostałam reprymendę.
Ale właściwie nie wiem, co się działo, bo po 10 minutach od przekroczenia progu autobusu popadłam w sen i obudziłam się w Isfahanie. Zerkając półsennym okiem na moje współpodróżniczki – ta sama sytuacja u nich. Właściwie to obudziłyśmy się w ostatnim momencie. W pośpiechu zbierałyśmy klamoty. Jako że planu dalej nie miałyśmy – ponownie podczepiłyśmy się pod Jarka i ulokowałyśmy w hostelu, który i on sobie wybrał. Ponoć czytał, że polecany. Amir Kabir Hostel, a polecić mogę też. Skromnie, ale tanio, jest wifi, dobra lokalizacja, śniadanie i ciepła woda.
Ogarnęłyśmy się z lekka i wyruszyliśmy w miasto.
Pierwsze kroki. Wędrówka na kebab
Na początku szukaliśmy jedzenia, ale że trwało ponoć jakieś święto, a pojutrze miało być kolejne to po 16 wszystko pozamykane. Znaleźliśmy jakimś trafem otwarty kebab.

Poproś znajomych by stanęli ci ładnie do zdjęcia w uliczce i oto, co otrzymasz
Jednak kebab w Iranie różni się nieco od tego znanego nam w Polsce. Mięso jest tu dużo smaczniejsze. Mniej dodatków, chleb specyficzny. Byliśmy tak głodni, że wszystko nam smakowało.
Nad kebabem, w naszym polskim gronie zaczęły się żwawsze dyskusje, bowiem wszedł do izby człek, turysta, i się nie przywitał. Rozpoczęła się mała debata nad tym, że turyści w Iranie chcą czuć się wyjątkowo podróżując do tak szalonej destynacji jaką jest Iran i wkurzają się na widok innych turystów, bo to przypomina im o tym, że wcale nie są tacy wyjątkowi. Prawda to czy fałsz?
W każdym razie cisnęłyśmy potem nieco bekę z kilku bardzo dziwnych dokonań w stylu „przepłynę Afrykę dookoła w kajaku z włóczki, który sama wydziergam” itp. Oczywiście ten przykład zmyślony, my sypałyśmy prawdziwymi. Po prostu zastanawiałyśmy się skąd płynie taka żądza bycia wyjątkowym, robienia wyjątkowych rzeczy, nawet tych totalnie bez sensu. Czy podarowanie worka karmy do schroniska dla zwierzaków, czy wejście czerwonym szlakiem na Śnieżkę jest już tak bardzo passé? I czy to wciąż się liczy jeśli nie zostanie obwieszczone w mediach i wszystkim dookoła? To jest w sumie bardzo ciekawe. Zastanówcie się sami, kiedy ostatnio zrobiliście coś super dobrego i coś super fajnego, ale zachowaliście wiedzę o tym tylko dla siebie?
Bo właściwie najważniejsze jest wtedy, gdy nikt nie patrzy.

Meczet Imam, Isfahan; wieczorową porą wejście było darmowe, gdy wróciłyśmy tam dwa dni później, ale rano, kazano nam zapłacić 200 000 IRR
Po dogłębnych rozmyślaniach nad kebabem można było udać się na małe zwiedzanie. Oczywiście była już późna pora, wiele miejsc było już pozamykanych, to i prawie nic nie zobaczyliśmy. Za to weszliśmy legalnie (przynajmniej w takim żyjemy przeświadczeniu) za darmoszkę do meczetu Imam, gdzie trafiliśmy na jakiś kiermasz książki czy inny book-swap. Przeszliśmy się też nieco po placu Naqsh Jahan i bazarze Mesgarha.
Nie obyło się bez zagonienia nas na chai.
„Napijmy się czaju w irańskim zwyczaju”
Tym oto podtytułem zrobiłam mały remiks powiedzenia Mr Mosaka. Irański czaj pije się następująco: najpierw bierzesz kostkę cukru i maczasz ją w herbacie, aż dobrze namoknie. Taki namoknięty cukier bierzesz do buzi i dopiero teraz możesz pić herbatkę. Cukier będzie po trochu rozpływał się na języku z każdym łykiem ciepłego i aromatycznego czaju.
Na początku zdawało mi się to dziwne, ale potem nawet polubiłam ten sposób. Choć ja zawsze rozpoczynałam i kończyłam z jedną kostką, tak Irańczycy potrafią zjeść kilka kostek cukru do takiej herbaty. Cukier tutaj to rzecz obowiązkowa. Nie weźmiesz to popatrzą na ciebie spod byka. Ale tak lekko.
– Ale my pijemy bez cukru…
– Ale musisz napić się tak jak Irańczycy!
Braliśmy więc grzecznie po kostce i piliśmy, wykrzywiając przy tym pysie od ataku cukru.
Na herbatę zaprosi cię każdy sprzedawca dywanów. Idziesz, a tu znienacka naganiacz. Tak, jak i nas zapraszali. Ale żeby nie było: mówiliśmy, że nie chcemy kupować perskiego dywanu. Nalegali, żebyśmy tylko weszli na herbatę. Zobaczyć. Musieliśmy więc odsiedzieć swoje, wypić herbatę i dopiero wtedy mogliśmy wyjść.
Aby ponownie obronić tytułu: pierwszą irańską noc spałyśmy jak zabite. Dopadła nas prawdziwa śpiączka. Jak dzień wcześniej prawie przespałyśmy nasz przystanek, tak i dnia kolejnego prawie przespałyśmy śniadanie. A ominąć śniadanie to prawdziwa klęska.
A też muszę przyznać, że te irańskie bardzo polubiłam. Jedzone zawsze w ogrodach, z herbatą, owocami. W akompaniamencie rybek pluskających się w ogrodowych sadzawkach.
Naprawdę przyjemnie.
Na jednym z takowych śniadań poznałyśmy Marie, pracownicę społeczną z Niemiec. Dosiadła się, zaczęła bajdurzyć o niemiłych reakcjach znajomych z jakimi się spotkała, gdy oświadczyła, że jedzie do Iranu. Sama.
To akurat temat rzeka, bo ludziom nie podróżującym Iran kojarzy się z Irakiem, wojną, terroryzmem i islamem w najbardziej konserwatywnej wersji. Prawda jest daleka od tych bezwidnych stereotypów, bo muszę przyznać, że dawno nie czułam się aż tak bezpiecznie. Jak dla mnie, poczucie bezpieczeństwa było porównywalne z tym na Islandii.
Marie poleciła nam hostel w Shirazie. Z jej rady skorzystałyśmy. I mówię o tym, bo ma to duże znaczenie przyczynowo-skutkowe w dalszych etapach podróży. Z resztą – sami zobaczycie.
Ale przejdźmy do rzeczy. Co dalej z tym całym Isfahanem?
Spod meczetu na imprezę
Przyznam szczerze, że o dziwo nie miałam szczególnego parcia na zwiedzanie. Wolałam się ot tak poszwędać po ulicach niż ganiać od zabytku do zabytku. Nie wiedziałam jeszcze do końca co chce reszta ekipy. Ale moje wątpliwości rozwiały się po przemarszu pierwszych 300 metrów (i chwilowym zgubieniu ich, bo zagadałam się z jakimś panem, który sprzedawał lampy, ale najwyraźniej chciał poćwiczyć swój angielski, a przy okazji był niezwykle miły i szarmancki).

Ewidentnie ekipa chciała zwiedzać. Nie było czasu na foteczki. Chyba, że ekspresowe.
No dobra. To idziemy.
Na pierwszy rzut bazar. Bazar-e Bozorg.

Po bazarze kluczyliśmy chwilę, a wszystko po to by dostać się do meczetu Jameh. Można by rzec, że to cały kompleks. Raz, że obiekt jest całkiem spory, to widać było ewidentny przekrój architektury wschodniej – przeróżnych stylów i zdobień – od ubogich piaskowych sklepień, do kolorowych, ażurowych mozaik.
Wiem, że jestem zepsuta w kwestii zabytków. Mimo iż naprawdę lubię historię sztuki, architekturę, wszelkie historyczne niuanse kulturowe, tak wiem, że meczety nie będą na mnie robić takiego wrażenia jak gotyckie budowle świeckie i sakralne. Te wszystkie zdobienia są piękne, doceniam je, naprawdę, ale tak trochę po jednym, dwóch meczetach już wiesz, co zobaczysz w kolejnym. Przyznaję też, że zepsuł mnie nieco meczet w Casablance. Tam, naprawdę szczęka mi opadła. Skala, rozmach, położenie samego meczetu, bogactwo zdobień – po prostu bajka. Jak do tej pory to najpiękniejsza świątynia islamska, jaką dane było mi zobaczyć.


Z meczetu ponownie rzuciliśmy się w wir uliczek, trafiliśmy ewidentnie do jakiejś biedniejszej dzielnicy. Przyznaję, że to była – jak dla mnie – najbardziej fotogeniczna część spaceru.
Wtedy dotarło do mnie, że Irańczycy naprawdę kochają zdjęcia – i ten kraj, to naprawdę raj dla fotografów, szczególnie tych, którzy lubują się w portretach. Każdy chętnie przypozuje, uśmiechnie się, popatrzy spode łba, czy stanie jak tylko zechcesz. Kobiety trochę bardziej wstydliwe, te starsze, religijne, a szczególnie jeśli zdjęcia chce robić mężczyzna. Ale kobieta kobiecie – jest szansa, zaś młode dziewczęta wręcz garną się do zdjęć. Po raz pierwszy fakt bycia dziewczyną-fotografem się przydaje!
Snuliśmy się dłuższą chwilę po tej brzydkiej części miasta, gubiliśmy się, zaglądaliśmy prawie w każdy kąt.
Oh! No i tu jadłam najpyszniejsze mandarynki w moim życiu.
W dodatku sprzedał nam je bardzo uroczy pan.




Zamotawszy się ponownie w bazarowym labiryncie przyuważył nas Masam, były weterynarz dużych zwierząt, obecnie właściciel sklepu i sprzedawca dywanów. Od razu nas wziął pod swoje skrzydła i pokazywał nam w sumie bardzo ciekawe rzeczy. Zawędrowaliśmy na podwórko pełne gratów, kawiarni pełnej lampionów, ganków z handlarzami, pokazał nam jak jubilerzy zdobią perskie szkatułki, jak precyzyjną pracę muszą wykonać, jak szlachetne materiały dobrać by stworzyć wzór zdobniczy.
Wszystko byłoby pięknie, gdybyśmy nie skończyli u niego „na dywaniku”. Dosłownie. Zabrał nas do swojego sklepu z dywanami, byśmy napili się czaju. Choć wierzę – może ślepo, naiwnie – że akurat on chciał być po prostu miły, nie zależało mu na sprzedaży nam dywanów. Jego wspólnik miał za to odmienne podejście. Gdy usłyszał, że nie mamy pieniędzy na perski dywan, po prostu stracił nami zainteresowanie.



Wypiliśmy herbatę i nastąpił pokojowy rozłam. Jarek pragnął zwiedzać, my chciałyśmy poznać młody Isfahan. Każdy zatem podążył w swoją stronę.
Ale najpierw poleżeliśmy plackiem na trawie na środku placu.
Napisałyśmy do Hamida, poleconego nam chłopaka przez dziewczynę z Couchsurfingu. Początkowo to z nią miałyśmy się zobaczyć, ale akurat miała zajęcia na uczelni. W ogóle cały Couchsurfing w Iranie to jakieś istne szaleństwo. Pozytywne! Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam, a z Couchsurfingu korzystam ładnych pare lat. Utworzyłam publiczny trip. Po godzinie otrzymałam kilkadziesiąt wiadomości i masę zaproszeń! Łącznie otrzymałam ponad 100 wiadomości. Szaleństwo! Sara była jedną z osób, które do mnie napisały. Chciała się spotkać, oferowała pomoc w znalezieniu czegokolwiek i poleciła nam Hamida – czy to jako hosta, czy jako kompana. Jako że hostel miałyśmy, to były nasze pierwsze dni, potrzebowałyśmy się porządnie wyspać i wypocząć, nie siedzieć nikomu na głowie z Hamidem postanowiłyśmy się zapoznać i połazić po mieście. Owy Hamid okazał się być przewodnikiem. I początkowo zaczął nas oprowadzać jak przystało na prawdziwego przewodnika.

Zaszliśmy do Pałacu Kakh-e Chehel Sotun. Hamid jednak szybko spostrzegł, że wcale nie musi nas oprowadzać, że bardziej interesują inne rzeczy niż perskie zabytki. Intrygowały nas opowieści o irańskich randkach, zaczepiły nas dziewczyny, które akurat malowały pałac na zajęcia na lokalnej Akademii Sztuk Pięknych.
Pałac bardzo ładny. Freski i zdobienia niczego sobie. Miłośnicy wschodniej architektury pokochają to miejsce.
My za to dostałyśmy spontaniczne zaproszenie na imprezę!
– Chcecie jechać?
– Chcemy!
Pojechałyśmy.
Impreza była bardzo kameralna, razem z nami liczyła całe 8 osób. Choć gospodarze zarzekali się, że jeśli wrócimy jeszcze do Isfahanu to urządzą imprezę kilkakrotnie większą i poznamy jeszcze więcej ludzi. Owa balanga rozpoczynała się o zacnej porze, bowiem o 14 miała początek, a kończyła o 18, bo niezamężne dziewczęta musiały wrócić przed 20 do domów. Miejsce imprezy było niezwykle strzeżone – pełen monitoring, automatyczne rolety na okna, wysoki mur dookoła całego domku, a sam domek , w którym ów impreza się odbywała znajdował się 30 minut jazdy od miasta, oddalony od wszelkich zabudowań. W końcu imprezy i alkohol są tu surowo karane, za posiadanie trunku można dostać kilka lat więzienia!
Gdy tylko rolety w oknach opadły dziewczyny od razu zrzuciły chusty, zaczęły się tańce. Jak lokalne dziewczęta pokazały nam swoje perskie ruchy, tak nas zamurowało, że żadna z nas nie chciała wyjść na parkiet. Jakikolwiek ruch wydałby się drewniany i totalnie nie na miejscu. Nie mniej jednak ciężko było usiedzieć i w końcu wszyscy zaczęliśmy pląsać po parkiecie przezwyciężając wstyd.
Po harcach jedna z perskich dziewcząt zabrała nas na orzechową baklawę i doogh, pitny, kwaśno-ziołowy jogurt. Mój żołądek niestety zaprotestował po tych specjałach, za to Monia i Natalia rozkoszowały owymi smakami, zamawiając doogh prawie do każdego posiłku, aż do końca wyjazdu.
Jak z okładki
Nasz ostatni dzień w Isfahanie rozpoczął się wyjątkowo chłodno. Musiałyśmy się zerwać wyjątkowo wcześnie, by przed 9 dojść do naszego ostatniego punktu, który chciałyśmy w Isfahanie zobaczyć.
Mowa tu o meczcie Sheikh Lotfollah, meczecie z okładki irańskiej „biblii podróżnika”, Lonely Planet.
Monika zrezygnowała ze zwiedzania na rzecz biegania. My z Natalią omotałyśmy się kilkoma warstwami, bo jedno było pewne: do Iranu dotarł jakiś zimny front i było naprawdę przeraźliwie chłodno. Co gorsza – front miał się utrzymać niemal do końca naszego wyjazdu. To w sumie nasz jedyny niefart wyjazdowy. Wiedziałam już, że moje rozważania na temat szafy obrały zły kierunek. Zamiast zadawać sobie pytania, czy nie będzie mi za ciepło, zaczęłam dumać nad tym, że będzie mi chłodno.
Pod meczetem ponownie spotkałyśmy Hamida. Wystraszył mnie, niedobry. Ale na przeprosiny załatwił zniżki na wejście do meczetu. Więc możemy się umówić, że mu to wybaczam.
Meczet musiałyśmy zwiedzić w trybie przyspieszonym. Czekało nas wymeldowanie się z hostelu. Po za tym, też nie było tu wiele do zwiedzania. Można było podziwiać chwilę, i to by było na tyle. Ale przyznam, że jak dla mnie z meczetów isfahańskich, ten naprawdę robił najlepsze wrażenie. Światełko magiczne, a i mozaiki naprawdę bardzo ładne, kolorystycznie przede wszystkim.
Chwilę zajęło nam z Natalią nacieszenie się fotogenicznością obiektu. Nawet ja – tak, dokładnie ja – doczekałam się tutaj zdjęcia swojego. A ja nie miewam zdjęć.
Po ekspresowym zwiedzaniu nastąpiło ekspresowe pakowanie. Pożegnałyśmy się z Hamidem, pożegnałyśmy też z Jarkiem, który zostawał jeszcze jeden dzień w Isfahanie. Podążyłyśmy na dworzec autobusem miejskim, a nie taksówką jak zalecali w recepcji (chcieli nas oszukać, bo powiedzieli, że autobusy nie jeżdżą na dworzec autobusowy!) – ale my wiedziałyśmy swoje.
Jako, że akurat w Iranie było święto, autobusy międzymiastowe były przepełnione i pierwsze wolne miejsca do Shiraz znalazłyśmy na 15:00. Odczekałyśmy swoje kilka godzin jedząc kebaby i nasz ukochany keczupowy popcorn. Wedle irańskiego rozkładu jazdy o 17:00 opuściliśmy miasto.
Żegnaj Isfahanie. Shiraz czeka!

Na #IrańskiejPrzygodzie byłam wraz z Natalią Fraś z bloga Zapiski ze świata.
Jej wpis o Isfahanie możecie przeczytać TUTAJ.