MENU
Iran

Irańskie wodowanie

Po dość słonecznym dniu spędzonym w Bandar Abbas byłam pewna, że wszystko pójdzie gładko. A pierwsze, co zobaczyłam po przebudzeniu i zerknięciu przez szczelnie zaklajstrowane okno – to piach. On latał wszędzie, wirował w powietrzu.

To burza piaskowa. Przynajmniej już wiemy, co oznacza hasło „kurz” w prognozie pogody wyświetlanej w telefonie.

Suchy prolog

Na wstępie chciałabym przytoczyć pewien znany wiersz, w jego nowej odsłonie. Będzie to mój twórczy debiut w poezji, pod postacią remix’u, cover’u. Zwał jak zwał. Teraz już nic nie będzie takie samo, stracicie do mnie szacunek, ale nie mogę się powstrzymać. Muszę to opublikować, bo jak nic innego oddaje klimat tamtego dnia. A na pewno kilku jego godzin. Mimo wszystko ostrzegam: to będzie suchsze niż najbardziej wysuszona pustynia. Dedykuję Kacprowi, mistrzowi sucharów.

Na promie w dzień burzowy
Takie słyszy się rozmowy:

„Może pani się o mnie oprze,
Pani tak więdnie, pani Wierzgacz”.

„Cóż się dziwić, moja Moniu,
Leżę tutaj już od kilku godzin”

Rzecze na to pan z boku:
„Może ciastko? Czips? Herbatę?”

Są to rymy białe, moja promowo-wycieczkowa interpretacja wiersza ukochanego Brzechwy, którego moje dziecięce serduszko uwielbiało nad życie, a wierszyk o buraczanych wyborach i warzywnych kłótniach był wyznacznikiem poglądu na społeczeństwo i człowieka. Jednak coś jest w tym, że książki czytane dzieciom jakoś totalnie zapisują się im w pamięci. Ja, do dziś pamiętam ten zbiór wierszy Brzechwy, jego żółtą okładkę i akwarelowe ilustracje. Więc jeśli macie dzieci – zważajcie na to, co im czytacie, bo zapamiętają.

Wracając.

Do Bandar-e Pol zajechaliśmy z rana, jadąc w szóstkę, w 5-cio osobowym aucie. Po drodze zgarnęła nas policja i dostaliśmy mandat. Oczywiście puścili nas dalej w pełnym składzie. Jedna, dwie, dziesięć osób więcej w aucie niż dopuszczalna jest jego pojemność to absolutny standard na irańskich drogach. Nie takie rzeczy się widziało. Krowy na dachu, to było coś.

Szybko, szybko!

Hmm, skąd ja to znam? Może z Węgier?

Tym razem poganiano nas, bo mieliśmy odpływać. Z tym całym odpływaniem był to iście przedwczesny i zbyt radosny scenariusz. Od odbicia od brzegu minęło 5, może nawet 6 godzin. I wiecie co? Było to jedne z lepszych 6 godzin oczekiwania i nie-wiedzenia-co-się-dzieje w moim życiu.

Z początku nawet świeciło słońce. Pod koniec – czyli te kilka godzin później – zaczęło padać. Rozpoczęło się ochoczo, od kilku zdjęć tu, tam. Ale jakoś po 20 minutach padłam. Przysnęłam, sama nie wiem na ile. Może na godzinę? Chyba tak. Tak – tam, między tymi samochodami, ludźmi, na zapiaszczonym pokładzie, po prostu zwinęłam się w kłębek traktując plecak i kawałek jakiejś opony na poduszkę.

Obudziły mnie jakieś kobitki, które najwyraźniej martwiły się czy wszystko ze mną w porządku. Potem dostałam od nich pomarańcze. Miejsce w aucie też proponowały. Cały czas uśmiechnięte. Profesor rybołówstwa siedzący obok też nas poczęstował to biszkoptem, to ciastkiem, to herbatą chciał, ale Monika odmówiła, a potem żałowała. Opowiedział też o hodowli specjalnych rybek.

Jak zrobiłam karierę na promie

Urządzałyśmy sobie rekreacyjne spacery po promie, żeby rozprostować kości i rozruszać ścierpnięte poślady. Po jednym spacerze poznałyśmy jedną kobietę, która również nas i sowicie dokarmiała, i miejsce w aucie zaoferowała – bo wygodniej. I pogadać po angielsku chciała.

Przy kolejnym spacerze poszłam w kierunku wyjścia, bowiem tam istne zamieszanie było.

Nie płyniemy!

Powtarzali wszyscy, połowa zaczęła schodzić z promu, samochody zaczęły się cofać. Ale po 20 minutach ewakuacji ktoś rozprzestrzenił plotę, że jednak popłyniemy. Więc wszyscy ładowali się ponownie na pokład. I w tym zamieszaniu ja – Blondynka, niebieskooka z aparatem.

Zapytałam jednego pana o zdjęcie. Kobiety w maskach też. Wiedziałam, że jak teraz im zdjęć nie zrobię, to nie zrobię już wcale. Miałam rację. Robiąc im zdjęcia widziałam te zazdrosne spojrzenia wszystkich dookoła, które aż prosiły się o kolejne zdjęcia. Nie trudno zgadnąć, że narobiłam tam nieco portretów. Zaintrygowało mnie jedno. Gdy podeszłam do pierwszego pana z zapytaniem, inny, który tłumaczył – bo mówił po angielsku – zapytał mnie przed przetłumaczeniem:

Ale czemu chcesz mu zrobić zdjęcie? To przecież nie jest nikt ważny.

Skończyło się tym, że każdy zgromadzony w tłumie chciał – i miał – ze mną zdjęcie. I ja prawie każdemu zdjęcie zrobiłam. Taki układ bardzo mi odpowiadał.

Maski to element tradycyjnego ubioru kobiecego w tym regionie

Wróciłam do naszej polsko-niemiecko-irańskiej ekipy i powiedziałam, że zrobiłam przed chwilą nie małą karierę. Co więcej! Zdradziłam, że jest nas więcej, i że siedzimy właśnie tu.

Nie trzeba było długo czekać, bo już chwilę później przybyła spora gromadka ciekawskich. Oczywiście nie obyło się bez masy selfies z niebieskookimi przybyszkami z Europy, ale nawet Julian, który właściwie wyglądał jak miejscowy – załapał się na kilka zdjęć. Tak to jest, jak zadawał się z nami, celebrytkami z promu. Ah, ta sława!

Śmieszka

Kolejny spacer i kolejne przeboje. Poszłyśmy z Moniką na chwilę w drugim kierunku. Przyuważyła nas kobieta, którą nazwałyśmy potem Śmieszką. Po angielsku mówiła tyle, co nic, ale język gestów miała opanowany do perfekcji. Nawet nie spróbuję powtarzać jej żarcików, bo takie show nie wyjdzie na piśmie nawet gdybym była Mickiewiczem.

Po 40 minutach stania i żartowania ze Śmieszką miałyśmy zakwasy polików od ciągłego zacieszania. Potrzebowałam chwili wytchnienia, ale chciałam też żeby Ali coś nam przetłumaczył, bo Śmieszka wyraźnie była zdziwiona, że jeszcze mężów nie mamy i prawdopodobnie już szukała nam odpowiednich kandydatów. Kiedy oderwałam się od rozmowy i zobaczyłam tłum, jaki wokół nas się zgromadził byłam pod WIELKIM wrażeniem. Słuchali nas WSZYSCY, w tej części promu. A my w samym środeczku, w centrum zainteresowania.

Nagle z tłumu wyłoniła się też Nati, która ruszyła w poszukiwaniach, bo przecież nie było nas prawie od godziny, a poszłyśmy tylko się przejść. To i dla niej Śmieszka chciała znaleźć męża.

Mijała jakaś 4 godzina, gdy stwierdziliśmy, że raczej nie wypłyniemy już dziś, byliśmy głodni, zmęczeni, ewidentnie się ściemniało, zaczęło padać. „Popłyniemy jutro” – pomyśleliśmy. Zeszliśmy z promu, zaczęliśmy szukać taksówki. I znaleźliśmy. Już ruszyliśmy, dojechaliśmy do bramy. Kierowca zamienił słowo ze strażnikiem i nagle oznajmił nam, że jednak prom odpłynie. Zaraz.

Wracamy!

To było najmilsze i najuczciwsze zachowanie taksówkarza ever, w całym moim życiu. Nie chciał przyjąć żadnej zapłaty, nawet napiwku.

Nasza Śmieszka to ta w środeczku. Ona nie chciała mieć zdjęcia sama. Koniecznie w ekipie!

Szybko w tym deszczu ulokowaliśmy się na promie. Wszyscy gnieździli się pod małym zadaszeniem. Już tam podążaliśmy, gdy nagle z jednego auta rozsunęły się tylne szyby. A przechodziłyśmy koło tego auta wiele razy – tylne szyby były przyciemnione, a z przodu siedzieli dwaj kolesie.

Patrzymy tym razem, a na tylnim siedzeniu 3 roześmiane dziewuszki. Wygoniły jednego chłopaka (jak się potem okazało, to narzeczony jednej z nich, a one w trójkę to siostry) i zaprosiły nas do auta byśmy nie mokły, by było wygodnie i wesło. We dwójkę z Nati ulokowałyśmy się na przednim siedzeniu, z tyłu wraz z dziewczynami usiadła Monika. Ali i Julian niestety mokli na dworze.

Ja nie wiem, co wtedy się działo, straciłam jakąś zdolność percepcji. Wiem, że było dużo śmiechów i ustalone zostało, że jeden z chłopaków, Hamid oraz nasza Nati – to będzie love. Zaś drugą parę ustruga się z najmłodszej siostry i Juliana. Te luźne ustalenia nigdy jednak się nie ziściły. Z Moniką już straciłyśmy nadzieję na dobrego harlequin’a.

Ekipa z wesołego sedana – swoją drogą, nazwaliśmy ich Słodziakami – zaproponowała nam, że przenocują nas na wyspie, jeśli nie znajdziemy innego noclegu.

Nagle Julian mówi, że dojechaliśmy. W tym momencie udzielił mi się syndrom Kahy, ale zrozumieją tylko ci, co moją Kahe znają:

Dojechaliśmy? Jak to? To my płynęliśmy? Niemożliwe!

A jednak!

Dopłynęliśmy do wyspy! Jesteśmy na Keszm! Naprawdę nie mogłam w to uwierzyć. Julian miał z tego niezły ubaw. Szczególnie widząc moje prawdziwe, wielkie zdumienie.

Szybko ogarnęliśmy transport do miasta – bowiem z portu do Qeshm (miasta o takiej samej nazwie, co cała wyspa) jest prawie 60 km. Ponownie zapakowaliśmy się do 5-osobowego auta w sześciopaku. Ale to akurat było jakoś bardzo małe i rączka od otwierania szyby była bardzo uwierająca. Nie powiem gdzie. Domyślcie się.

Wiecie gdzie skończyliśmy?

Ostre fejsbukowanie, pierwsze, co teraz się robi po przypłynięciu na wyspę w egzotycznym kraju.

Tak. W irańskiej podróbce słynnego fastfood’a. Zasiedliśmy na burgerach i darmowym internecie. Czekaliśmy na naszych nowych znajomych z promu. Nie wiem jak, ale ponownie zasnęłam. Oprzytomniałam dłuższą chwilę później, gdy nasi gospodarze zabrali nas do mieszkania, zostawili klucze, wszystko i powiedzieli, byśmy się rozgościli. Ot tak.

Wrócili do nas chwilę później z pełnym wiktem – nakarmili, napoili, pośmiali się i ponownie zostawili. Nas samych, w ich wielkim mieszkaniu. Zaś rankiem kazali zamknąć mieszkanie i włożyć klucz pod wycieraczkę, czy tam wrzucić do skrzynki. Co za Słodziaki!

Jak lansować się Hummerem na pustyni

To będzie krótka historia. Historia o wypożyczeniu Hummera.

Co z tego, że Hummer ten miał mocy mniej niż maluch, albo podobnie. Co z tego, że zepsuł się nam on na środku pustyni. Co z tego, że progi odpadały i mocowałam je na wcisk. I, że był mało zwrotnym klocem, a mimo jego potężnych rozmiarów w środku było ciasno. Nic się nie liczy. Bo to był Hummer i mogę dumnie powiedzieć:

Woziłam się Hummerem!

I pozamiatane.

Ale by podbić stawkę, mogę też rzec, że byłam kierowcą w Iranie! I przeżyłam! Fakt, że było to na wyspie, a drogi były puste wcale nie jest istotny. Czułam już taką moc sprawczą, że nawet jakbym miała nagle zacząć jeździć po Teheranie, dałabym radę.

Niezwykle przydatne okazały się mini lekcje jazdy automatem, jakich udzielili mi Kuba i Agata na Węgrzech.

Niezwykle przydatne okazały się również niebieskie oczy, które zapewniły nam zniżkę na wypożyczenie tego smoka.

Po godzinie od rozpoczęcia procedury i negocjacji, siedzieliśmy już w naszym lansiarskim dwuśladzie zmierzając w kierunku Laft, wioski rybackiej słynącej z historycznego portu wypełnionego tradycyjnymi, drewnianymi łodziami.

Nasz Hummer. Istny pogromca prędkości i król lansu!

Czułam się trochę jakbym nielegalnie oglądała budowę Arki Noego…

Jadąc do Laft zatrzymaliśmy się po drodze, gdzie zobaczyliśmy tradycyjną stocznię. Chcieliśmy zwiedzić to miejsce, nawet nieco przeszliśmy teren w poszukiwaniu kogokolwiek. Ale dla odmiany było święto (chroń panie, bo to nie ostatnie jakiego doświadczyłyśmy w Iranie). Wszystko było pozamykane, żywej duszy tutaj nie uświadczyliśmy. Jedynie psy szczekały – dupami i nie tylko nimi.

Jeden z nich ujadając nieco mnie pogonił. Już robiłam piękną sesję napotkanemu wielbłądowi, a tu nagle burek ciśnie w moją stronę nadając przy tym na pełny regulator. Ja, psów się bojąc – i mając na poliku bliznę, którą wszyscy usilnie chcą mi zetrzeć myśląc, że jestem ubrudzona, nie chciałam mieć kolejnej – po prostu zaczęłam uciekać w kierunku auta.

W tym magicznym nastroju zakończyliśmy nasz nie-całkiem legalny rekonesans stoczni i dojechaliśmy do naszego prawdziwego celu, Bandar Laft.

Trochę śmierdziało glonami, trochę śmieciami porozrzucanymi na plaży. Choć to też nad wyrost powiedziane, bo do plaży w sumie było temu daleko. Linia brzegowa z bagienkiem.

Pokręciliśmy się chwilę wzdłuż brzegu. Pooglądaliśmy statki i zaczęliśmy rozważać, czy warto płynąć teraz oglądać lasy namorzynowe (znane niektórym również jako mangrowce, lub lokalnie nazywane hara), czyli największą atrakcję przyrodniczą wyspy, Iranu oraz jedną z ważniejszych w całej Zatoce Perskiej. Biologicznie tak ważną, że UNESCO podjęło się patronatu nad tym zakątkiem.

Ali jednak stwierdził, że z powodu pogody raczej nie wypłyniemy i możemy jutro spróbować naszych sił.

Jak możecie się domyślić do mangrowców już nie powróciliśmy, zabrakło nam czasu. Szkoda. Ale z drugiej strony – działy się inne zacne rzeczy, o których już niebawem opowiem (i oczywiście pokażę obrazki). No i zawsze pozostaje powód by kiedyś wrócić do Iranu.

Na #IrańskiejPrzygodzie byłam wraz z Natalią Fraś z bloga Zapiski ze świata.
Jej wpis o Południowym Iranie możecie przeczytać u Niej na blogu.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.