MENU
Aktywnie / Indonezja

Moc kolorów. Ijen

Pierwsze, co kojarzy mi się z wulkanem Ijen to kolor, istna feria barw! Występowały tam takie połączenia kolorystyczne, że gdyby nie dusząca siarka, mogłabym w tym miejscu zostać cały dzień i podziwiać kolory oraz ich zmienność wraz z światłem wędrującym nad kraterem. To jedno z najpiękniejszych kolorystycznie miejsc jakie widziałam.

Gdy wspinałam się na Toubkal, trzeba było wstać około 4 – choć i tak przebudziłam się wcześniej. Gdy jeździłam na wschody, do koni – budziłam się czasem tuż przed 3. Nawet jak pracowałam na dworcu w kawiarni, pracę zaczynałam o 4, a wstawałam o 2 w nocy by dojechać. To wszystko to pikuś w porównaniu z Ijen. Jeśli chcemy zobaczyć słynny blue fire, czyli palącą się na niebiesko siarkę, trekking w Paltunding (~ 1850 m n.p.m.) – ostatni punkt, do którego można dojechać samochodem – trzeba rozpocząć między 2 a 3 w nocy. My jako dojeżdżający z plantacji kawy Catimor, gdzie grzyb na ścianach był większy niż sam pokój, wyjeżdżaliśmy około 1 w nocy (ze względu na zły stan dróg jedzie się długo). Zatem pobudka o północy?! O tak. A spać poszliśmy o 22, bo jeszcze chwilę wykłócałyśmy się o bilety. Jakim cudem magicznie bilet wstępu na teren Ijen kosztuje 150 000 IDR ~ 44 zł? W Lonely Planet napisali, że 15 000 IDR ~ 4 zł. Nagle magicznie pojawiło się kolejne zero?! I dowiedziałyśmy się o tym na 4 godziny przed odjazdem na krater. Nic nie udało się wykłócić, nic nie mówiono nam wcześniej o dodatkowych opłatach (choć można się było tego spodziewać). Na nasz pech był weekend. W tygodniu ponoć jest 100 000 IDR ~ 29 zł.

Wyczuwałam spisek, byłam zdenerwowana, bo nie dość, że nie zobaczyłam plantacji kawy za dnia (czyli właściwie nie zobaczyłam jej wcale), byłam zmęczona, głodna, w pokoju był obleśny grzyb, marzyłam tylko by wykąpać się po całym dniu wrażeń (jeszcze rano byłam na Bromo, a potem kilka godzin spędziliśmy w syfiastym busiku, czekaliśmy na zmianę koła, popsuła się klimatyzacja), a miałam wstać za 2 godziny i wspinać się po ciemku, a oni mi jeszcze każą płacić kolejne pieniądze?! Obiecałam sobie, że tak tego nie zostawię.

Historia ta ma swój ciąg dalszy, jeśli doczytacie do końca, będzie szalony zwrot akcji. Żartuje, bez szalonego – ale ciąg dalszy w biletowym spisku Indonezyjczyków będzie!

Od początku. Kilka faktów. Pełna nazywa tego miejsca to Kawah Gunung Ijen – z indonezyjskiego kawah oznacza krater, gunung to góra, zaś Gunung Ijen tłumaczy się jako „samotną górę”. A teraz wysokości ów samotnej góry:

2799 m n.p.m. – najwyższy punkt Ijen
2368 m n.p.m. – wysokość, na której znajduje się jezioro
1850 m n.p.m. – punkt początkowy pieszych wycieczek

Nie wiem na jakiej wysokości znajduje się brzeg krateru, na który najpierw trzeba wleźć by móc zejść w dół, do jeziora. Przewodnik mówił, że schodzi się 300 metrów w dół. Więc na oko wleźć trzeba pierw na 2668 m n.p.m. Ma to sens.

Trasa ma około 3 kilometrów, 2 pierwsze są dość ciężkie, bo kąt nachylenia momentami jest dość ostry (około 17%). Od „chatki”, czyli punktu ważenia siarki droga nabiera już bardziej płaskiego charakteru i ostatni kilometr idzie się całkiem przyjemnie, gdyby nie – już coraz mocniej wyczuwalna – siarka w powietrzu. Do krawędzi krateru idzie się około godziny. A jeśli chcemy zobaczyć niebieski ogień – jak już wspomniałam wcześniej – spacerek trzeba rozpocząć między 2 a 3 w nocy, tak by zdążyć na miejsce przed wschodem (między 4 a 5 rano już powoli zaczyna się robić jasno). Z krawędzi do brzegu jeziora schodzi się też około godziny. Trzeba być uważnym, szczególnie po ciemku – jest wąskawo, stromo, kamienie bywają dość śliskie, niektóre bardzo kruche, a musimy też uważać na górników z ładunkiem oraz innych turystów.

Jako, że chcieliśmy zobaczyć blue fire potrzebowaliśmy przewodnika (~ 150 000 IDR za osobę) i czołówki. Lampka się przydała bardzo, zaś przewodnik zdał się prawie na nic, bo grupa rozproszyła się chwilę po wejściu na brzeg krateru, więc właściwie tylko nas odprowadził do ów punktu i tu się skończyła jego rola. Choć jako najwolniejsze ogniwo grupy chwilę sobie pogawędziłam z ów przewodnikiem podczas tej przechadzki. Widząc moje mozolne kroki chciał dopilnować, że nie padnę gdzieś w krzakach po drodze. Powtarzał też:

„Take your time here. Rest. Breathe. Because on the top will be no air.”

Fantastycznie.

Poopowiadał mi o ciężkiej pracy górników. Okazało się też, że sam awansował z górnika na przewodnika. Mógł to zrobić dzięki temu, że nauczył się angielskiego. Być na Indonezji przewodnikiem to jak złapać Pana Boga – tudzież Allaha – za nogi. Widać było rozpierającą go dumę z czynionego zawodu. Podkreślał, że pracuje tutaj już od 27 lat. Pro!

Na ostatni kilometr by nie było mi smutno, kroku dotrzymywała mi Martynika. Widziałam też zmartwienie rysujące się na jej twarzy, co chwilę się mnie pytała czy potrzebuję się napić. Musiałam wyglądać potwornie, choć przyznam, że prawie zero snu, szybka zmiana wysokości, brak śniadania i wysiłek w środku nocy – to wszystko razem nie wpływa korzystnie na walory urodowe.

Blue Fire, czyli jak pali się siarka

Siarka spala się na niebiesko. Jest to na tyle wyjątkowe i unikatowe w naturze, że postanowiono zrobić z tego atrakcję turystyczną. Bo właściwie to ponoć jedyne miejsce na świecie, gdzie taką palącą się siarkę można zobaczyć w takiej ilości.

Ogólnie więcej tego dymu niż ognia. Dosłownie.

Chciałam podejść bliżej tych ognistych wyziewów, z bliska zobaczyć ten cały niebieski ogień. Zrobiło się gorąco. I w powietrzu i mi również. Bogna w tym momencie stwierdziła, że poczeka jednak kawałek dalej, że zobaczymy się za chwilę – zobaczyłyśmy się dopiero w aucie, jakieś 3 godziny później. Martynika też zniknęła mi z oczu.

Sama więc podeszłam – jak się potem okazało – za blisko, a w ciemnościach ciężko było wybrać odpowiednią drogę. Znalazłam się w złym miejscu i gdy przyszła pora zejść, metr od siebie widziałam jedynie parujące rury, grunt pod nogami był śliski i momentami też dosłownie parował, nie było się czego złapać, a za poślizgnięcie się zapłaciłabym – w najlepszym wypadku – mocnymi poparzeniami. Jeszcze chwila i zrobiłoby mi się mokro w majtach. Na szczęście jakiś przewodnik – nie nasz – dostrzegł w tych ciemnościach moje przerażenie albo wychwycił głupotę i zaasekurował mnie jakoś, pomagając przejść.

Gdy opuściłam moją własną gorącą ścieżkę znów spotkałam Martynikę i potem wspólnie oglądałyśmy wschód nad Ijen. Zaczynało świtać i cała paleta barw wyłaniała się z ciemności, z każdą minutą przybierając nowe tony i odcienie. Niesamowitości!

Tak wygląda przeciętny ładunek z siarką. Waży on od 60 do nawet 100 kilogramów!

Przyznam, że już dawno nie miałam TAKIEGO problemu z wyborem zdjęć. Nie żeby wszystkie były jakieś fantastyczne pod kątem walorów fotograficznych – są przeciętne – ale to, co na nich jest, ta natura! Ona była tak niesamowita, totalnie uległam jej urokowi. Czułam, że gdziekolwiek nie wycelowałabym aparatem – zdjęcie przedstawiałoby coś magicznego.

Czułam się jak na innej planecie. Poczułam się trochę jak na mojej ukochanej Islandii. Doznałam kilku chwil wzruszenia z okazji otaczającego mnie piękna przyrody, z okazji też tęsknoty za lodową wyspą.

Trzy odmienne rzeczy między Ijen a Islandią to – siarkowe powietrze palące płuca i gardło, górnicy wykonujący tytaniczną pracę oraz dużo większa ilość turystów na kilometr kwadratowy.

„Piekło na Ziemi”

Tak właśnie mówi się o Ijen. Przeczytałam to już kilkakrotnie, gdzieś – tu i tam – nazwa „Piekło na Ziemi” – pojawia się nieustannie w opisach tego miejsca. Zastanawiałam się – jak to możliwe, że do tak pięknego miejsca przylgnęło takie określenie. Oczywiście miałam świadomość, że znajduje się tam największe kwaśne jezioro na świecie – jak rzecze Wikipedia – „o średnicy 1 km, woda w nim ma pH poniżej 0.3 i turkusową barwę”. 

I ta barwa hipnotyzuje, odcień turkusu zmienia się wraz ze światłem. I jeszcze ten afiszujący się dym!

Choć – jak w naturze – praktycznie wszystko, co pstre i mające wręcz jarzący się kolor – jest toksyczne. Ciecz w jeziorku to nie woda (Wikipedia ju ar wrong! taki błąd merytoryczny – a ja wcale nie byłam dobra z chemii, a wiem lepiej), a kwas chlorowodorowy o bardzo wysokiej temperaturze.

Kilka lat temu do ów jeziorka wpadła francuska turystka. Śmierć na miejscu. W 1976 roku 11 osób udusiło się od wzrostu toksycznego gazu.

Wydobywa się on dosłownie – z wnętrza ziemi – tzw. fumarolami. To nimi na powierzchnię wydobywa się siarka – w postaci (powtórzenie) gazu (o temperaturze do 600°C)  – a w kontakcie z powietrzem – spala się na niebiesko, osiągając przy tym płomienie nawet do 5 metrów wysokości!

Gazy te potrafią się „skroplić” też do płynnej postaci siarki – to właśnie w tej postaci jest wydobywana przez górników. Płynna ciemno pomarańczowa siarka, która wypływając jeszcze się pali, chwilę potem zastyga, robi się żółta. Wielkie, zastygnięte już kawały siarki są odłupywane metalowymi prętami przez górników pracujących w tumanach niezwykle duszącego, toksycznego dymu (widać na kilku zdjęciach wyżej).

Jest to ponoć siarka w najczystszej z możliwych form.

Jestem i ja – jak wszystkie zdjęcia z tego wyjazdu z moją osobą – i to potrzebuje Rutinoscorbinu. Fot. Martynika Bieńczak

Czy wiecie, że o pracy górników z Ijen zrobiono film? I to film dobry, wielokrotnie nagradzany. Tytuł wcale nie dziwi – „Śmierć człowieka pracy”. W ów dokumencie pojawiają się nie tylko górnicy z Ijen. Oglądając takie obrazy na szklanym ekranie można nie uwierzyć, że takie miejsca jeszcze istnieją, że takie rzeczy się dzieją, że ci ludzie wykonują takie prace i tak właśnie wygląda ich życie. Albo – może i się uwierzy, ale 15 minut później – po obejrzeniu – znów wróci się do jedzenia kolacji, picia piwa, pracy lub grania w jakąś grę – robienia cokolwiek, wróci się do naszego codziennego życia. I z czasem zapomni, że taki film się widziało.

Ijen to tylko mały procent – jedno, z wielu miejsc na Ziemi, gdzie świat pokazuje brutalność rzeczywistości dla tamtejszego człowieka. Brutalność w najsurowszej formie. Takich miejsc jest wiele, one istnieją, nie tylko na szklanym ekranie. Widziałam jedno z nich.

Obraz filmowy czy fotograficzny, opis w książce, artykule może być wymowny, mocny, działać na wyobraźnię, ale nijak nie zastąpi realnego doznania.

Dopiero, kiedy zobaczy się takie miejsce na żywo – poczuje się specyficzny zapach powietrza, zmęczy się mięśnie wspinaczką, dotknie tych oblepionych szarym pyłem kamieni, na własne oczy zobaczy się jednocześnie ogrom, piękno i surowość takiego miejsca – dopiero takie coś wywiera na człowieku prawdziwy wpływ.

Po to między innymi są podróże.

To jakby ktoś spytał mnie jeszcze raz – czemu i po co podróżuję.

Dopiero po wyjściu z krateru zobaczyłam cały krajobraz. W drodze do – było ciemno, nic poza własnymi stopami nie widziałam.

Zastany widok napawał mnie zarówno fascynacją jak i przerażeniem. Było w nim coś z nutką zagłady czy katastrofy. Jakbym miała jakoś opisać krajobraz postapokaliptyczny to właśnie tak. Jednocześnie wysokość na jakiej się znajdowaliśmy i opary toksycznej siarki – zrobiły swoje.

Rdzawa ziemia, kamieniste zbocza oprószone szaro-żółtym pyłem, z którego wydobywały się skrępowane suche konary karłowatych drzewek i krzaków. Pośród nich – nieodłączny element krajobrazu na Ijen – rozsypane tu i ówdzie – bambusowe kosze i wózki. W użyciu każde z nich wydawało bardzo specyficzny, skrzypiący dźwięk – drewniany lub metalowy. Od razu było wiadome, że należy usunąć się z drogi i zrobić przejście dla pracującego górnika.

Panie, za ile ta siarka?

Wersji słyszałam wiele, jeszcze więcej przeczytałam. Choć najbardziej ufam tej zasłyszanej od przewodnika – że za 1 kilogram siarki górnik dostaje 1000 IDR (~ 30 groszy). W Lonely Planet piszą, że 700 IDR, ale tyle razy babola znalazłam w ich przewodniku odnośnie Indonezji, że już nie wierzę.

Przyjmuje się, że dziennie jeden górnik zarabia średnio 110 000 IDR (~ 32 zł) – to oznacza, że każdego dnia, każdy górnik na krawędź krateru w japoneczkach lub gumiakach wnosi jeden BARDZO ciężki ładunek (110 kg) lub dwa też ciężkie (po około 55 kg). Następnie przez 3 kilometry – na wózku, taczce – zwozi nawet 300 kilogramów, aż do punktu załadunku. A pracę zaczyna o 1 w nocy. Niech ktoś teraz śmie mi powiedzieć, że ma ciężką robotę.

Wiecie, co jest najlepsze/najgorsze? Że oni mimo tych ciężkich warunków cieszą się, że mają tą pracę. Bo jest to w ogóle jakaś PRACA. Pewny zawód, pewna praca jest tu na wagę złota. Aby pracować jako górnik, trzeba uzyskać specjalne pozwolenie i nie każdy może je dostać.

Siarka w przemyśle wykorzystywana jest przede wszystkim w produkcji nawozów sztucznych, leków, substancji barwiących, agrochemikaliów, pestycydów, środków owadobójczych, wulkanizacji gumy oraz środków wybuchowych. W pobliskiej wiosce – Licin znajduje się fabryka, do której trafia siarka z Ijen. Tam ulega dalszej obróbce. Codziennie trafia tam około 5 ton siarki. 5 TON! To tutaj, w fabryce w Licin pracują „emerytowani” górnicy – ci, którzy nie mówią po angielsku i nie zostali przewodnikami.

„Can I take a photo?”

Yes, you can. Nawet 20. Nawet przypozują, uśmiechną się. Oni się uśmiechają, a Ty płaczesz, co za groteska. Ryczysz, bo widzisz jak oni z tym ciężarem chcą jeszcze – dla Ciebie, a potem jeszcze dla 50 innych turystów – zapozować do zdjęcia.

Czytałam, że będą chcieć pieniążka za zdjęcia. I już naprawdę pociekły mi łzy jak groch, gdy okazało się to totalnie nieprawdziwe. Nikt nie poprosił mnie o pieniądze. NIKT! I to w Indonezji! Ale i tak skończyło się na tym, że ubyło mi nieco indonezyjskiej waluty, aczkolwiek ubyła ona z mojej własnej woli, nie z przymuszenia. Jak mi już zabrakło, to i nagle portfel Martyniki zaczął się opróżniać. Rozdałyśmy tyle, że już w pewnym momencie – nie wiem jak tak szybko tam plotki się roznoszą – ale byłyśmy już rozpoznawane i wołane:

Hello Miss Polonia!

Każdy górnik cię pozdrawiał. KAŻDY! Było albo ichniejsze dzień dobry, albo jak się masz, skąd jesteś. Oni mimo całej tej wykańczającej pracy i niskich zarobków wciąż byli mili i serdeczni w stosunku do innych ludzi. Proszę o „kopiuj” i „wklej” tego podejścia w Polsce.

Niektórzy prosili o pomoc w popchnięciu wózka, inni pytali o ogień lub papierosy, a jeszcze inni o – jedzenie. A akurat tego nie miałam, a przynajmniej tak myślałam, nawet utwierdziłam się w tym po pierwszym przeszukaniu plecaka. Wiedziałam, że nie wzięłam nic do jedzenia – ani wafelków, ciastek, jajka, nic. Potem – kiedy już niestety było za późno, na drodze powrotnej w dół, na dnie plecaka pokazało się opakowanie z plastrami suszonego jabłka. Damn it, czemu tak późno?! Te jabłkowe chipsy okazały się zbawienne, choć już nie dla górników, ale dla nas. Ale wy – jeśli się wybieracie i chcecie nie popełnić tego błędu, co ja – napakujcie plecak jedzeniem i rozdawajcie. Na pewno spotkacie się z masą podziękowań i uśmiechem.

W drodze powrotnej zagadałam do jakiegoś przewodnika z śmieszną fryzurą (wyglądała jak grzybek u chrześcijańskiego mnicha). On, po dowiedzeniu się, że jestem z Polski ucieszył się i rzekł, że on właśnie jest przewodnikiem dla innego Polaka. Tak przywitałam się z Jurkiem, fotografem, który przyleciał do Indonezji na zlecenie dla Polskiej Ambasady, a przy okazji chciał trochę pozwiedzać. I przewodnika też przydzielili mu z ambasady.

Z tej okazji stwierdziłam, że nikt nie będzie bardziej wiarygodny niż przewodnik przydzielony przez ambasadę, jeśli chodzi o podanie prawdziwych informacji na temat opłat wstępu.

Zwiędły mi uszy, prawda czasem boli. Jakoś w połowie 2015 roku opłaty wstępu podrożały. I są to opłaty oficjalne. 100 000 IDR w tygodniu, 150 000 IDR w weekend – to opłaty dla obcokrajowców, lokalsi płacą pięciokrotnie mniej.

Zakończenie (nie)praktycznymi informacjami

Dla żądnych informacji praktycznych. Co, jak i gdzie, i za ile. Wstęp – już wiecie. Nocleg – tu nie ma za dużo do wyboru, masz albo z grzybem, albo bardzo drogo.

Wycieczki zorganizowane ulokują turystów albo w lokalnych domostwach, albo w Catimor Homestay, albo w Arabica Homestay – oba te obiekty znajdują się na pobliskich plantacjach kawy, z której też ten region słynie. Catimor znajduje się na Kebun Balawan (tu nie ma opłat za zwiedzanie plantacji), zaś Arabica na Kebun Kalisat (tutaj opłata za wstęp wynosi 50 000 IDR). Kebun po indonezyjsku oznacza ogród. Niestety oba obiekty – zarówno Arabica jak i Catimor mają bardzo podobne, niechlubne opinie: grzyb, pleśń, syf, szczury. Ceny w obu tych obiektach za jeden nocleg zaczynają się od 140 000 IDR (~ 40 zł) do 290 000 IDR (~ 85 zł). Pewnie im więcej zapłacisz, tym może mniejszy grzyb w pokoju dostaniesz.

Z ciekawostek – obie plantacje swoje początki mają w końcówce XIX wieku i zostały założone przez Holendrów. Ponoć niedaleko też jest jakiś wodospad – oczywiście z opłatą wstępu (2000 IDR).

Zawsze jeszcze zostaje do wyboru Pos Paltuding – chatki campingowe, bez ciepłej wody – przy samym starcie szlaku na Ijen w cenie 135 000 IDR (~ 39 zł) za noc od osoby. No i są opcje lux – Ijen Resort lub Ijen Cliff Resort, gdzie za nocleg zapłaci się od 200 do ponad 300 dolarów. Jest jeszcze Lucin (miasteczko z fabryką) – tu znajdziemy Ijen Resto & Guesthouse (noclegi od 275 000 IDR) i kolejny lux – Ijen Resort and Villas (noclegi od 150 dolarów).

Na jednej z mapek przy Ijen też wychwyciłam Jampit Guesthouse. Dla mnie było już po frytkach, choć jeśli sama organizowałabym sobie wycieczkę – zainteresowałabym się tematem. Zawsze też można spać albo w Bondowoso albo w Banyuwangi. Choć jeśli ktoś chce jechać na blue fire i zamierza to zrobić z tych miasteczek, to właściwie tego spania raczej nie będzie już wcale.

Droga jest bardzo wyboista i prowadzi – dosłownie przez dżunglę. Mimo niewielkich dystansów jedzie się bardzo długo.

Czy transport publiczny tu istnieje? Ponoć tak. Ponoć dojeżdża bus z Bondowoso do Blawan lub Kaligedang. I tam ponoć trzeba się pytać lokalsów, czy ktoś nie podwiezie pod Ijen. Skądkolwiek – trzeba szukać jakiegoś czarteru lub wynająć sobie jakiś wehikuł. Ceny zaczynają się ponoć od 200 000 IDR (w wypadku skutera) i kończą na 600 000 IDR (w wypadku terenówki).

Dzielę się wiedzą, którą sama zbierałam w różnych źródłach przed wyjazdem i wcale nie tak prościutko było ją znaleźć, zatem – proszę bardzo.

A! I wiadomo – ostatnie supermarkety znajdziecie albo w Bondowoso, albo w Banyuwangi.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.