MENU
Iran

Hormuz. Wyspa kolorów

Hormuz, czyli „wyspa pełna kolorów” to była pierwsza destynacja, jaka rzuciła mi się w oczy, gdy rozpoczęłam poszukiwania ładnych miejsc w Iranie. Już wtedy wiedziałam, że co jak co, ale na tej wyspie muszę się znaleźć.

Ostatecznie Hormuz był dla mnie osobiście nieco mniej ciekawy niż niesamowita wyspa Keszm. Może to przez wielkość, może przyczyniły się do tego wszędobylskie muchy, które denerwowały niemiłosiernie. A może po prostu wisiała już nade mną wizja opuszczenia Zatoki Perskiej.

Jedno odnośnie Hormuz wiem napewno. To były najbardziej beztroskie, typowo wakacyjne godziny podczas całego pobytu w Iranie. Wszystko rozpoczęło się od poszukiwań zaginionego Alego w porcie. Do dziś zagadką pozostanie, gdzie był i co robił w momencie, gdy my całe w nerwach bałyśmy się, że nasza łódka na kolorową wyspę odpłynie bez nas (oczywiście ostatecznie czekaliśmy jeszcze jakieś 30 minut).

Rainbow Valley

Wiedziałyśmy, że wyspa jest mała, że damy radę ją objechać czymś na wzór miejscowego tuk-tuka.

Jeszcze na statku wypatrzyłyśmy jednego pana, który całej naszej trójce bardzo się spodobał. Gdy przyszło nam do ogarnięcia transportu – kiedy już ubiłyśmy deal życia i zamiast 150 000 riali (około 4-5 euro) zeszłyśmy do 130 000 za godzinę jazdy – zaprosiłyśmy naszego przystojniaka. Ale ten miał już ekipę, więc miło odmówił. Jego strata!

Rozpoczęłyśmy nasz Hormuz-de-tour!

Wiatr we włosach, muzyka w uszach, jedziemy! Pierwszy przystanek – Rainbow Valley.

„O tak, kojarzę takie miejsce. Ale dopiero teraz dowiedziałem się jak ono się nazywa.”

Na wyspie nie ma miejsc z nazwami. Są punkty. Pierwszy, drugi, trzeci przystanek. „Ta plaża, gdzie jest żółw”, albo „ta dolina pełna kolorów”. Tu nie wytłumaczysz nikomu nic po nazwie. Każdy miejscowy wie, o które miejsce chodzi – ale po opisie. A w gratisie – podczas takiej wycieczki objazdowej – kierowca zatrzyma ci się wszędzie, gdzie jest coś wartego uwagi, albo po prostu tam, gdzie zechcesz.

Po kolorowej dolinie, najsłynniejszym punkcie na całej wyspie chodziłyśmy może z 15 minut. Muchy nie dawały spokoju. Najprzyjemniej było na tuk-tuku, bo świstający wiatr skutecznie się ich pozbywał.

Zatrzymaliśmy się też na klifach na południu wyspy, może z 10 minut jazdy od Rainbow Valley. Skałki tutaj przypominały zwierzaki i różne inne potwory, a z samego klifu rozpościerał się piękny widok na Zatokę Perską. Nie dało rady jednak tam wytrzymać, wszystko przez muchy. Ostatni raz tak bardzo mnie denerwowały na Islandii, gdy na Landmannalaugar trafiłam na roztopy i wylęg meszek.

Muchy szybko nas stamtąd wykurzyły. A ja na moją nieuwagę – narobiłam sobie guza na głowie. Nieregularna skała ładnie wygląda, ale trzeba być dużo bardziej uważnym. Nie tak jak ja, vel Ciapa.

Dobra dobra, fajna ta wyspa, ale dawajcie plaże. Tak ogólnie brzmiał nasz prosty przekaz. Chciałyśmy usiąść, zjeść, chwilę odsapnąć. Tylko bez much.

Muchy ostatecznie były, ale w ilości do zniesienia. Więcej jednak było bryzy morskiej. Nasz kierowca wykminił nam całkiem ładną plażę. Każdy uczynił to, na co miał ochotę. Monia popływała, Nati się poopalała, dodatkowo zjedliśmy nasze irańskie odkrycie „eggplant”, czyli bakłażan, nie surowy, ale potrawka z bakłażana w puszce. Razem z irańskim chlebkiem i serkiem, pycha! Polecam.

A w ogóle najbardziej niesamowite w tej plaży było to – że ona naprawdę była brokatowa. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Piasek żółtawy mieszał się z brokatowym, czarnym. Ja wybrałam się na poszukiwania muszelek i kamieni – i znalazłam! Dwa – jak to Monia ochrzciła – brokatowce! Kamyki, które wyglądają, jakby zrobione były z brokatu.

Hormuz jest wyspą niesamowitą pod kątem geologicznym. Miłośnik geodezji miałby tu niesamowicie dużo do używania i podziwiania.

Ja żałuję tylko jednego. Że nie odwiedziłyśmy czerwonej fabryki.

Jadąc tuk-tukiem już do naszego portu mijaliśmy fabrykę usytuowaną nad samym morzem. Cała była pokryta czerwonym pyłem. Co więcej – po drodze mijaliśmy 3 chłopów jadących na motorze – również całych pokrytych czerwonym pyłem. Czerwień wylewała się na drogi, do morza, była wszędzie. Na bank to jakaś lokalna fabryka pigmentu. Wyglądało to niesamowicie fotogenicznie. Jeśli jeszcze będzie dane mi wrócić do Iranu – chcę rozkminić tam jakiś fotoreportaż. Tym razem musiała mi starczyć mała przechadzka po miasteczku portowym.

Praktycznie w milczeniu przechadzaliśmy się ostatnią godzinę. Snuliśmy się bez celu. Nieco głodni, nieco zmęczeni. Nadmiar wrażeń, już trochę za dużo słońca, za dużo wodnych podróży. Powoli chciałyśmy już ruszać dalej. Trochę szkoda było opuszczać południe, ale czekało na nas jeszcze i Jazd, i Teheran.

Julian kupił nam bilety na nocnego busa jeszcze tego samego dnia. Po powrocie z wyspy nie było czasu na myślenie. Szybki prysznic, pakowanie, pożegnanie. I dalej ruszyłyśmy w drogę.

Żegnaj południowy Iranie!

Na #IrańskiejPrzygodzie byłam wraz z Natalią Fraś z bloga Zapiski ze świata.
Jej wpis o Hormuz możecie przeczytać u Niej na blogu.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.