Mam konto na Couchsurfingu od dobrych kilku lat i większość zapytań jakie tam dostawałam pochodziły od Turków szukających słowiańskiej żony. Mimo, że podziwiałam pomysłowość ów panów (odnośnie szukania żony poprzez portal dla biednych podróżników), raczej grzecznie dziękowałam i „maybe next time”…
Moje podróże zaczęły się głównie dzięki Couchsurfingowi. Nie wiem, co bym zrobiła bez niego. Oddaję mu pokłony, hołd dozgonnej wdzięczności i będę hołubiła do końca żywota. Nigdy jednak nie miałam nieprzyjemnej sytuacji z osobami poznanymi przez ów portal, a wiem, że wiele bardzo cierpkich akcji przeżywali moi znajomi, właściwie to: znajome. Mając w głowie opowieści z ich doświadczeń z dystansem traktowałam każde zapytanie od męskich osobników zawierające słowa „drink” lub „maybe party”. Oczywiście do rzetelnej oceny sytuacji czytałam rekomendacje, profil ów kandydata na gościa. Niestety większość zapytań musiało zawierać gorzkie słowa odmowy. No dobra, byłam miła.
Wiosną tego roku z morza zapytań wyłoniłam jedno, które nie zawierało słów-kluczy, których unikałam. I na dodatek pochodziło od… Nowozelandczyka! Czytając dalej dowiedziałam się, że chłopaki rzucili pracę by rozpocząć przygodę życia: podróż dookoła świata! No jasne, że pokażę Wam Wrocław! Tak poznałam Tristana, a potem jeszcze Sama. Tym razem byłam przewodnikiem i jak początkowo postawiłam na klasykę: Mostek Pokutnic w kościele św. Marii Magdaleny, tak później poleciałam fristajlem i skończyło się oczywiście w moim ukochanym, opuszczonym budynku – w Straszaku aka Zielaku. Były dziury w ziemi, masa zbitych butelek, szczury, graffiti i masa opuszczonej przestrzeni. Wszystko to, co blondynki lubią najbardziej. Ogółem: było przednio!
Opowiadałam im, co nieco o Wrocławiu, o podróżach autostopem po Europie. Widziałam tą fascynację i spojrzenie typu „też tak chcę”. Ja tak miałam, gdy dowiedziałam się, że ktoś tu jest z Nowej Zelandii, upragnionej destynacji podróżniczej tysięcy Polaków. W pewnym momencie z lekka mnie oświeciło. Dla mnie i wielu innych taka Nowa Zelandia wydaje się być prawdziwym rajem, marzeniem. Jak można chcieć opuszczać raj? Ano można. Nowa Zelandia to w sumie takie zadupie świata – bez urazy, stwierdzam fakty. Naprawdę w tym momencie, kiedy dotarło do mnie jak wiele możliwości podróżniczych daje taka Polska w porównaniu z Nową Zelandią, dziękowałam Bozi, że jestem stąd. Zawsze się biadoli, że ciężko podróżować z polskim budżetem – nie powiem, że nie, bo wiem, że ciężko. A bez odmawiania sobie wielu rzeczy i bez oszczędzania na niemal wszystkim podróżowanie z ów cebulastym budżetem jest prawie niemożliwe – i niestety bywa to też frustrujące. Zwłaszcza jak przed nosem mija ci okazja do zrobienia czegoś, czego nie zrobiłbyś nigdzie indziej, ale po prostu nie masz na to kasy. Boli, ale da się przełknąć. Da, bo w ogóle są jakiekolwiek możliwości – w miarę szybkie i proste. Europa kipi niesamowitą historią, różnorodnością kultur, tradycji oraz krajobrazów. Wszystko na wyciągnięcie ręki! Istnieje niepisana i niemówiona zasada o tym, że podróżnik, który przynajmniej raz nie zawitał w jakimś odległym kraju trzeciego świata, na innym kontynencie, nie jest godzien nazwać się podróżnikiem. A nawet jak się nim nazwie to nie ma respektu na podróżniczej dzielni. Zaczynasz coś znaczyć dopiero jak nakarmisz sieroty w Nepalu albo Kambodży. Wizyta w Paryżu, Londynie? To jak wyjazd do ciotki na imieniny. Starożytna Grecja, tysiące lat kultury i historii nie robią takiego szału na salonach fejsbukowych wśród rodaków jak trip w najodleglejszy zakątek jakiejś rajskiej Polinezji Francuskiej. Czemu nie cenimy tego, co mamy w zasięgu ręki? Stwierdzam, że Stary Kontynent jest fantastyczny, zróżnicowany, po prostu piękny i należy go doceniać.
Po tym szybkim przebłysku miłości do Europy wpadł mi do głowy pewien pomysł. Na pewno się o nim dowiecie, właściwie to zobaczycie! Chłopaki zaś zwinęły manatki i polskim busem pognali na podbój Krakowa. Niech żyje przygoda! Nie ważne gdzie, niech się dzieje!

