MENU
Maroko

Fez i Casablanca. Historia pecha

Od momentu, kiedy wszyscy dowiedzieli się o dodawaniu przeze mnie „przyprawy” do naszych zacnych dań czułam, że prześladuje mnie pech, zły los. Fez wspominam najgorzej. Ale od początku.

Szybko opuściliśmy zacne Akchour (w którym naprawdę pragnęłam zostać, ale zostałam przegłosowana). Zatrzymaliśmy się na bardzo obskurnym dworcu autobusowym, wyglądał jak ruina, ale chyba był „w użyciu”. Jedliśmy w akompaniamencie smrodku z wnętrza budynku. Oczywiście nie odbyło się bez kilku sucharków odnośnie przyprawki.

Już mieliśmy odjeżdżać – była moja kolej za kierownicą – tylko usiadłam. Chciałam ściągnąć bransoletkę z kryształków, którą czasem mam na ręce, gdy robię z nią zdjęcia. Ma dla mnie wymiar sentymentalny – jest od taty. Trach! Żyłka pękła, wszystko się rozsypało po aucie. Oczy mi się zaszkliły. Nie wytrzymałam, poprosiłam Stasia by wziął moją zmianę za kierownicą, a sama usiadłam z tyłu poszlochać chwilę nad bransoletką.

Zajechaliśmy do Fezu tuż przed zachodem słońca. Pierwsze, gdzie się udaliśmy to zobaczyć panoramę miasta. Polecam, jest całkiem fajna.

Zaczynało się ściemniać zatem szybko zaczęliśmy szukać noclegu. Chcieliśmy nocować w medynie. Długo się nie naszukaliśmy, bowiem nasz wybór padł na jeden z pierwszych hosteli, które znajdują się po prawej stronie, jak tylko przekracza się główną bramę do medyny. Utargowaliśmy naprawdę dobrą cenę za nocleg na dachu. To jest w ogóle dobra rada dla każdego, kto lubi oszczędzać na noclegach w Maroko – zapytać o nocleg na dachu. Jest to zawsze najtańsza opcja.

Nad ranem trochę pożałowałam tej decyzji. Obudziłam się, bo nie dało się wytrzymać modłów z DWÓCH (!) minaretów, które były tuż obok. Na dodatek coś użarło mnie w oko, policzek. W każdym razie, wyglądałam jak kobieta, która ugotowała za słoną zupę. Stasiu na szczęście miał magiczną australijską maść na ugryzienia i tak jakby pomogło, opuchlizna lekko zeszła wieczorem, ale cały dzień łaziłam z a’la opuchniętym limem.

Poszliśmy na śniadanie do knajpy na dole. Kacper, nasz mały haker jak zwykle dorwał się do wifi. Było tak wolne, że nie dało się korzystać. Zatem Kacper coś tam popstrykał na klawiaturze i tadam!

– Zrobiłem dla nas osobną sieć. Bez ograniczeń prędkości.
– Ale jak? Jak to zrobiłeś?
– Otworzyłem panel administratora i wpisałem login i hasło. Admin i admin.

Love it.

Przy śniadaniu padła decyzja, że bierzemy przewodnika po Fezie. Chcieliśmy szybko obskoczyć miasto, bo jeszcze wieczorem mieliśmy być w Casablance. Mnie osobiście skusiła wizja, że przewodnik będzie mieć przepustki do jakiś fajnych zakamarków, będzie można zobaczyć życie prawdziwych Marokańczyków w Fezie. Gdzie tam. Za to kilka razy dostałam opieprz. Aż Paweł w pewnym momencie powiedział, że jestem biedna, nie dość, że smutna po zepsuciu prezentu od taty, pogryziona na pysku to jeszcze na mnie ciągle krzyczą.

Nasz przewodnik był najgorszym przewodnikiem ever. Zaprowadzał nas tylko do sklepów (nie takich złych, ale widać, że to jego ziomkowie). Choć i tak większość sklepów była po prostu zamknięta z okazji trwających świąt! Jedyna zaleta tego naszego przewodnika była taka, że nie zgubiliśmy się dzięki niemu w sieci uliczek. Dotarliśmy do punktu kulminacyjnego, czyli najstarszej garbarni na świecie – Garbarni Chouarasa. Już nie można powiedzieć, że nic się tam nie zmieniło. Wszystko zostało odrestaurowane. I uwierzcie mi – już nie ma tego uroku, na który liczyłam. Na dodatek nie mogliśmy podziwiać kolorów w zbiornikach. Bowiem większość została opróżniona i przygotowana na czyszczenie całej masy nowych skór – po Święcie Ofiarowania. Śmierdziało okropnie. Widzom (czyt. turystom) daje się do wąchania mięte by zniwelować odór.

Po 2 godzinach intensywnego spaceru po medynie uciekliśmy z niej prędko. Razem z Martyniką i Pawłem przeszliśmy się jeszcze po Nowym Fezie. Po za ładnym ogrodem nic specjalnego nie przyciągnęło naszej uwagi. Wróciliśmy do auta i ruszyliśmy w dalszą drogę – do Casablanki! Mimo, że to ja byłam tą „z ciężką nogą”, a Paweł prowadził najspokojniej – czasem może jedynie o jakieś 5 km/h przekraczając prędkość – to jego namierzono na radarach i to on biedny dostał mandat. Pech nas nie opuszczał. A co robi Polak, gdy źle się wiedzie? Pije! Ja np. mało pije ogólnie (kto mnie zna ten wie), ale to był tak fatalny dzień, że musiałam. Za cel powzięliśmy sobie znalezienie sklepu z alkoholem. Jest to ciężkie w Maroku, ale nie niemożliwe. Po długich poszukiwaniach i objechaniu wszelkich marketów po drodze: udało się! Jako biała kobieta budziłam niemałe zdziwienie swoją obecnością w takim miejscu.

W Casablance spędziliśmy jedynie noc. Ta noc upłynęła na śpiewach. Dosłownie. Ja jeszcze, żeby przypieczętować mój pech, idąc po coś do samochodu dostałam piłką kopniętą tak z całej siły przez jakiegoś dzieciaka. Oczywiście nieumyślnie, po prostu przez przypadek znalazłam się w linii podania. Bolało tak, że aż zaszkliły mi się oczy i nie wytrzymałam, rozpłakałam się na amen. Dzieciak zamarł w przerażeniu, ale uspokoiłam go, że niby jest ok. Turytów traktuje się tam tak, że nic im się stać nie może. Nawet włos z głowy spaść nie powinien. Marokańczycy wiedzą, że turysta jest cenny. W każdym razie apogeum złego losu osiągnęło u mnie chyba zenit. Następnego dnia, gdy zwiedzaliśmy już słynny meczet w Casablance, gdy okazało się, że moja zniżka studencka zostaje uznana, wiedziałam, że dobra karma powraca! Ha!

Zapamiętajcie jedno – w Casablance nic poza meczetem nie jest specjalnie interesujące. Północ Maroka jest bardziej europejska. Miasta – Rabat i Casablanka, są bardzo nowoczesne i jeśli ktoś chce tutaj zaznajomić się z marokańską kulturą to nie znajdzie do końca tego, czego szuka. Znajdzie to na południu kraju.

Odwiedziliśmy ten naprawdę piękny tutejszy zabytek, świątynie: Meczet Hassana II. Jest trzecim, co do wielkości największym meczetem świata. Wieża – minaret – mający 210 metrów czyni go najwyższym minaretem świata i jednocześnie najwyższą budowlą Maroka. W środku meczetu są naprawdę przepiękne marmurowe zdobienia, podłoga dosłownie lśni, ale prawdziwym szałem jest rozsuwany dach. Warto.

Ciekawostką tego pobytu stał się też fakt, że po odstawieniu przyprawy nasz Kacper jako prawdziwy celiakio-posiadacz już nie mógł folgować z glutenem, jak to robił podczas spożywania przyprawy – i nic mu nie było. Za to od tego czasu pofolgował z toaletą i to w największym marokańskim meczecie!

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.