Dziewczyński wypad – to było coś, co musiałyśmy zrobić – i zrobiłyśmy. Teraz mi tęskno i chcę jeszcze raz.
Na wyjazd w Karkonosze wybrałam się z dziewczynami – Kingą, z bloga Floating My Boat oraz Elą, „Nieśmigielską”. Wszystko zaczęło się niepozornie od rzuconej w przestrzeń sugestii – by w końcu się spotkać, poznać, pogadać. Wrocław? Poznań? Ale do tego doszło marzenie Kingi o wytarzaniu się w śniegu, ujrzeniu Karkonoszy w zimie i przeżyciu wschodu słońca na Śnieżce. Ten wschód zapamiętajcie, bo to clue całej karkonoskiej sprawy.
No i tak wyszło, że pojechałyśmy w Karkonosze. Ale zanim tam dotarłyśmy, już na starcie wróżono nam porażkę, że nie poradzimy sobie, zginiemy marnie tam, w tych górach, że takie z nas ciapy. Prawda, z początku nawet nie ogarnęłyśmy faktu, że do Jeleniej Góry jedziemy właściwie tym samym pociągiem. Na szczęście w porę dojrzałyśmy na bilecie odpowiednie cyferki i gdy stałam na peronie we Wrocławiu, nagle usłyszałam tylko krzyk:
Paulinaaa! Tuuuutaaaj!
Dziewczyny już wisiały w drzwiach do wagonu – oczywiście barowego – Kinga potem stwierdziła, że nie wie czemu się wydarła, ale po prostu poczuła potrzebę. Dodały potem, że wcale nie ciężko było mnie poznać, bo jestem zupełnie jak ze zdjęcia fejsbukowego, po prostu prawie copy paste. W pociągu już masa heheszków, rozmów o potrzebach fizjologicznych (jeśli ten temat pojawia się w towarzystwie już po pierwszej godzinie rozmowy, to spokojnie można uznać, że z takimi osobami można wszystko, tak jak mówi przysłowie i tak jak Robert śpiewał, że można konie kraść). Jedno było pewne – nieważne co się stać by miało, wszystko wróżyło na dobry wyjazd w doborowym towarzystwie.
Górski prolog
Ela jeszcze w pociągu zamartwiała się z lekka, jak właściwie ogarniemy autobusy do Karpacza z tej całej Jeleniej Góry. Wyszło tak, że nic nie musiałyśmy ogarniać, bo od razu po wyjściu z dworca zasugerowano nam prywatny transport. Początkowo pokręciłyśmy nosem, ale gdy zobaczyłyśmy grono ludzi pakujących się do minibusa stwierdziłyśmy, że jedziemy. Hej przygodo!
Padło pytanie.
„To gdzie panienki zawieść w tym Karpaczu?”
Panienki poprosiły by zawieść pod wyciąg na Kopę. Nie żebyśmy nie miały czasu wchodzić. Miałyśmy go właściwie całe mnóstwo. Po prostu nasze wewnętrzne lenistwo wygrało. Po za tym – kto był w Karkonoszach i szedł czarnym szlakiem na Kopę – ja sobie to nazywam „Śnieżkostradą” – wie, że ta trasa nie ma w sobie nic ekscytującego. Z jednej strony nie chcę bluźnić, ale pokuszę się o stwierdzenie, że jest wręcz nudna. A na wyciągu można naprawdę poczuć dozę adrenaliny – widząc choćby w jakim jest ten wyciąg stanie. Lecz zanim udało nam się wpakować nasze tyłki i plecaki na chybotliwe krzesełko, które pamięta jeszcze lata 80, to musiałyśmy tam dotrzeć.



Pan kierowca, mimo że panienki spytał gdzie, to i tak zawiózł nas nie pod ten wyciąg, co trzeba. Kawałeczek musiałyśmy przejść. Górska karma nas dogoniła i przechytrzyła lenistwo. Za namową pana z wypożyczalni u którego szukałyśmy dobrej rady pomknęłyśmy obrzeżem stoku narciarskiego by z 2 km zrobić jeden.
Misję tę uznaję za zakończoną sukcesem. Jakimś cudem dotarłyśmy na Kopę.




Nie family i nie nic innego – lenistwo came first. Zatem nasz plan był następujący: dojść do Domu Śląskiego, zjeść i zobaczyć, co będzie nam się chciało. Drepcząc sobie w kierunku naszego przytułku dojrzałyśmy dwa wielkie, najprawdziwsze balony lecące znad Śnieżki. W tej dozie szczęścia Kinga spełniła też 2/3 swojego marzenia – wytarzała się w śniegu będąc zimą w Karkonoszach.
Potem wjechał schabowy z frytkami, i barszczyk z krokietem. Ja marzyłam o tej pysznej szarlotce na ciepło z lodami, którą kiedyś tutaj jadłam. W tym momencie Ela już szykowała strategię na kolejne zamówione przeze mnie posiłki, bo frytkom nie dałam rady sama.
„To jeśli zamówisz szarlotkę i nie dasz rady? Zamawiam!”
Widziałam ulatujący szacunek do mnie w oczach Elżbiety. No bo jak można nie dojeść frytek?!



Koniec końców był taki, że nie mieli szarlotki, ani na ciepło ani wcale. Moja obecność w Domu Śląskim straciła sens. No dobra, nie straciła, ale bardzo ubolewałam. No bo jak może nie być szarlotki w polskim schronisku w górach?! Ani żadnego ciasta. Hańba.
Z napełnionymi brzuchami, po chwili relaksu w naszym pięknym pokoju stwierdziłyśmy, że chyba jednak wybierzemy się na podbój Śnieżki. Bo jakoś tak ładnie się zrobiło. Piękne różowo-pomarańczowe słońce, bezchmurne niebo nad Karkonoszami, w Czechach dywan z chmur, a nad Polską smog. Nic tylko korzystać i iść na Śnieżkę!
Śnieżka
W zimie zawsze Śnieżkostrada jest zamknięta (zagrożenia lawinowe) i wejść można jedynie drogą łańcuchową. Tam wyślizgane było nieco. Ważyłyśmy każdy krok, ponieważ wiedziałyśmy również, że słynny Chamski Adamski aka Pan Mąż Nieśmigielskiej śledzi nas na webcamie – i jeśli któraś z nas się wywali, to będą krążyły legendy opatrzone odpowiednim zrzutem ekranu z owego webcama.
Na Śnieżkę wchodziłyśmy zatem powolutku, idąc praktycznie razem z zachodzącym światłem. Można by rzec, że niemal je goniłyśmy. W końcu ekipa, która nie popędza, bo wie, co to znaczy iść wolniej przez zdjęcia! I też każda przypozuje, stanie tu, tam, tak.
Ideolo.














Wiedziałam, że nastąpi ten moment. Słońce, skałki, krajobraz. Było wszystko.
„Ela, stań tak – na Zdobywcę, o tutaj”
Moja ulubiona poza. Ulubiony motyw – fotograficzny, malarski, moja maniera – pejzaż ze sztafażem, człowiek w przestrzeni. Stojący dumnie, na tytułowego „Zdobywcę”, w kontrapoście.
Światełko już powoli chowało się po czeskiej stronie Karkonoszy. Stojąc na szczycie widziałyśmy sekundę, gdy to chowało się już kompletnie pod powłoką chmur.
Kiedy rozpoczynała się niebieska godzina, wszyscy fotografowali, ja próbowałam się dobić do drzwi spodka kosmicznego znanego również jako schronisko na Śnieżce. Ale prędzej bym umarła gdzieś pod bramą niż do tego schroniska się dostała. Ja nie wiem co z nim jest nie tak, ale było zamknięte. A miałam dostać swoją pieczątkę zdobywcy! Kijowego zdobywcy, ale zdobywcy. Bo powiedziałam sobie, że zdobędę Koronę Polski – i dotychczas zdobyłam może ze 3 szczyty, z czego z dwóch nie mam pieczątki. Idzie mi marnie. Bardzo marnie. Ale jak tu zdobywać, gdy zamykają ci schroniska przed nosem?
Na szczęście dziewczyny narysowały mi moją osobistą pieczątkę. LOVE.








Zjazd – bo właściwie więcej było ślizgania niż schodzenia, przynajmniej dla mnie – ze Śnieżki zakończyłyśmy przy stole, naleśnikach z serem, poważnych rozmowach i mniej poważnych propozycjach od panów ze stołu obok. Którzy swoją drogą okazali się chrapać niemiłosiernie głośno i na nasze nieszczęście – w pokoju obok. Najgorzej.
Dostałam wtedy też ekskluzywną kartkę urodzinową z własną brand new pieczątką.
Ja jestem taka strasznie pieczątkowo-kartkowo-pocztówkowa.
Słyszeliście kiedyś o Postcrossing? Że wysyłasz ludziom na całym świecie pocztówki ze swojego miasta, a ludzie z całego świata wysyłają pocztówki do ciebie? Nie? To już wiesz.
Ja mam wielką kolekcję pocztówek począwszy na Finlandii, Niemczech, Rosji, aż po Chiny, USA, Kanadę, Japonię czy Nową Zelandię. A oczywiście nie liczę masy kartek, które zawsze dostaję od znajomych – niezastąpieni w tym są Paweł, Krzysiu, Mateusz, Magda i Angelika. Ostatnio nawet swoje pierwsze kartki dostałam od Kacpra i Sławka – i to jakie!
Tak, zrobiłam teraz kącik podziękowań za pocztówki. Bo bardzo doceniam taką pocztówkową pamięć.
Zasiadłyśmy przy stole poknuć plany na dzień kolejny. Temat: wschód. Przecież po to tutaj jesteśmy. Kinga chciała przeżyć wschód na Śnieżce.
„Ja tu jadę po to by mieć wschód na Śnieżce”
Cytowałyśmy.

CSI Kryminalne Zagadki Karkonoszy






Kto rano wstaje, ten niewyspany
W sumie to nie do końca. Poszłyśmy spać w miarę wcześnie, prawie jak emeryci. Ale muszę Wam powiedzieć, że to naprawdę świetny pomysł tak wstawać rano. Dzień ma jakąś inną jakość. Jest dłuższy, ogólnie fajniej się żyje jak się wcześnie wstanie. I mówię to ja, śpioch.
Ze wschodu na Śnieżce pozostał tylko argument:
„Skoro byłam na zachód, to na wschód już bez sensu.”
Więc już wiecie, jak skończyła się ta historia. Albo jak wcale się nie zaczęła.
Naszą poranną wędrówkę rozpoczęłyśmy więc od razu kierując się głównym szlakiem karkonoskim – czy jak kto woli sudeckim – na Luční boude. Czyli, jak się potem okazało – schronisko na wypasie, spa, wellness, restaurację i browar. Jednak dotarcie tam bez zatrzymywania się co 10 minut – bo kadr, bo światło – okazało się niemożliwe. Trasę, którą idzie się 40 minut w lecie, my szłyśmy z jakieś 3 godziny.
Brace yourself with photographers.
Ale hej! Potem jakie ładne zdjęcia, pamiątka niezapomniana! A tak w ogóle, to ja lubię takie niespieszne łażenie.








Teraz powiedzcie szczerze – kto by się nie zatrzymywał widząc takie światełko?
I to nawet nie chodzi już o robienie zdjęć, a po prostu – o takie cieszenie się chwilą i pięknem dookoła. Mimo iż pizgało równo. Kojarzycie z filmów taki efekt na pustkowiach – na pustyniach, czy jakiejś odległej Antarktyce – jak tuż nad ziemią śmiga piasek tudzież śnieg? Tak było i teraz. Czułyśmy się jak na prawdziwej ekspedycji na biegun.
A kto był w Karkonoszach zimą, wie, że wiatr potrafi tam nieźle człowieka wychłostać.















Śniadanie w Luční boudzie to był nasz obowiązkowy punkt programu. Zgadnijcie przez kogo zainicjowany.
Ale gdy już tam dotarłyśmy i zasiadłyśmy przy śniadaniowym bufecie nie miałyśmy wątpliwości, że to był wspaniały pomysł. Najlepszy. Ćwiczeniowa dieta Kingi poszła w zapomnienie, wszelkie wytyczne żywieniowe gluten free i sugar free nie miały tu racji bytu.
Jadłyśmy i jadłyśmy.
Ciastka, bagietki, pomarańczki, paszteciki. Wszystko pyszne.
Polecam – choć pewnie mogę spokojnie napisać, że polecamy. Śniadanie na wypasie nie było najtańsze, bo kosztowało każdą 180 Kč, czyli niecałe 30 zł. Ale biorąc pod uwagę, że to jednak góry i wszystko jest tu droższe, a 30 zł to potrafi kosztować jeden mały kotlecik, to przyznaję, że to śniadanie było warte każdej korony. Choć obsługa miała nas za cebularzy już na samym początku (może i słusznie?).







Po śniadaniu nastąpił dla nas trochę taki moment, że nie za bardzo wiedziałyśmy, co mamy uczynić ze sobą. Poszłyśmy więc przed siebie w stronę Czech. Zaintrygowały nas tłumy ludzi na biegówkach, więc podążyliśmy ich szlakiem.
Była to świetna decyzja, bo czeska strona – dla mnie totalnie nieznana – okazała się być całkiem intrygująca, i myślę, że każdy kto lubi Karkonosze w pewnym momencie zaczyna odkrywać tą czeską stronę. Choć nawet będąc n-ty raz w Karkonoszach po polskiej stronie – i tak jest pięknie.
Sudety są po prostu fajne.









Doszłyśmy za górkę, sfotografowałyśmy ludzi na biegówkach, pana na kite-nartach. I znowu zaliczyłyśmy moment, że nie wiadomo, co dalej. Ja też nieco dogorywałam z powodu bólu brzucha i głowy.
No i tu stała się tragedia, tylko jeszcze o niej nie wiedziałyśmy.
Siedziałyśmy sobie na ławeczce przy pomniku ofiar Karkonoszy. I zobaczyłyśmy ludzi wdrapujących się na biegówkach na górkę nieopodal.
Chodźmy!
Poszłyśmy.
Weszłyśmy na Studniční horę, jak czytam dziś na Wikipedii – „wierzchołek góry jest niedostępny dla turystów” – czytam dalej – „Na wschodniej ścianie występują cenne formy botaniczne (…)” – i teraz jak sobie myślę o tym to okrywa mnie coraz większy wstyd.
Wejść, weszłyśmy. Nieświadome. Zobaczyłyśmy ludzi, zobaczyłyśmy wydeptaną drogę. Potem faktycznie było tak, że nie wiedziałyśmy jak zejść, szlaków podejrzanie nie było, a nie chciałyśmy wpakować się na ścianę lawinową. Zeszłyśmy więc od strony naszego śniadaniowego bistro, a tam na dole czekał na nas czeski ranger. Który swoją przemowę o tym, że zakłóciłyśmy spokój biednym ptaszkom takim jak mornel, że nie wolno tam chodzić, że nie ma szlaków, i że tak naprawdę mógłby dać nam mandat.
Było nam tak głupio. Przeokropnie. Z Elą do końca biłyśmy się w serce i ubolewałyśmy na mornelem.
Człowiek mądry po fakcie.



Pełne poczucia winy udałyśmy się ponownie do naszej Luční boudy i zaserwowałyśmy sobie ciepłe ciecze i ciastka. Na pocieszenie. Na skruchę. Każdy powód był dobry.
I wtedy już naprawdę nie wiedziałyśmy, co czynić dalej. Dlatego uznałyśmy, że spróbujemy dojść nad kotły – nie te śnieżne, bo to jednak za daleko jak na czas jaki nam pozostał, ale te bliższe – od Wielkiego i Małego Stawu.
Kto w zimie już tam był, już wie, że nic nam z tego nie wyszło. Karkonosze mają to do siebie – w swojej budowie polodowcowej, z kotłami – że wiele tras zostaje zamknięta w zimie z powodu zagrożenia lawinowego, nawisów śnieżnych, jakie się robią właśnie nad tymi kotłami.
Doszłyśmy zatem jedynie do znaku „uwaga”, spojrzałyśmy w toń powietrza i najzwyczajniej w świecie się wróciłyśmy w kierunku naszego Domu Śląskiego. Z tych wszystkich wrażeń, łamania prawa, braku pomysłu na dalszą trasę myślałyśmy już tylko o tym by skonsumować jakiegoś ciepłego kotleta i popić pyszną herbatą. Serio. Proste potrzeby nade wszystko.
Tutaj w ramach eksklusiv kontentu zrobiłyśmy mały artwork, projekt artystyczny. Nie spodziewajcie się zbyt wiele. Tylko nieliczni, którzy wnikliwie przeczytali tekst dojdą do tego momentu i będą mogli otworzyć TEN link.
Tomasz aka Chamski Adamski – pozostając na linii z Mrs Adamską, dostając najświeższe ploteczki prosto z gór, dostał i powiadomienie o naszym projekcie twórczym – skomentował ten czyn tylko tak:
„Czemu trzy dorosłe kobiety układają napis CHUJ na śniegu?”
Odpowiedź jest prosta. Bo możemy.











Usiadłyśmy przy kotlecie i policzyłyśmy – ile to kilometrów zrobiłyśmy tego dnia. Wyszło, że 13. Pechowe 13?
A bałyśmy się, że nie dałybyśmy rady zrobić więcej niż 10 w zimie jednego dnia. Przyznam się Wam, że planowałyśmy początkowo zrobić tak, żeby z Karpacza przejść do Szklarskiej, ale stwierdziłyśmy, że wolimy jednak na spokojnie, bez dźwigania plecaków, bez robienia 17 km dziennie, bo i tak miałyśmy do dźwigania sprzęt.
A sprzęt noszony w kurtce jest szczególnie ciężki.
True story.
Zaczęłyśmy knuć też jak i o której wracamy do domu. Ja do Wrocławia mam rzut beretem, dziewczyny do Poznania już trochę dłuższą drogę do przebycia miały.
Postanowione zatem. Jedziemy najwcześniej i najszybciej jak się da.
Kinga nawet dzwoniła do naszego Pana Ryszarda, który podwiózł nas nie pod ten wyciąg, co trzeba. I jak bardzo chciałam zobaczyć jej słynne umiejętności negocjacji, które opisywała u siebie na blogu, tak odziała się tutaj jedynie propsami – zarówno z mojej jak i z Eli strony. Totalna profeska.
Pan Ryszard jednak nie był skłonny do negocjacji, więc pozostawiłyśmy go sobie jako plan awaryjny. Ela wyszukała jakieś busy. Wszystko klepnięte. Do spania, po emerycku.
Jednak i tu zdarzyła się tragedia – ale jedynie dla mnie. Wiecie jak to jest myć się w zimnej wodzie, zimą, w górach? Bo ja wiem. Poszłam zadowolona pod prysznic, w nowej, wyremontowanej łazience, woda letnia, leciała ciurkiem, namydliłam się, nawet głowę namydliłam. I bum. Woda letnia przestała lecieć. Stałam z jakieś 10 minut – marznąc przy tym – czekając na cud, że jednak jakikolwiek przebłysk cieplejszej niż „bardzo zimna” wody pojawi się w słuchawce prysznicowej. Nie. Nie pozostało mi nic innego jak spłukać całe to mydło i szampon lodowatą wodą. To bolało. Fizycznie bolało, naprawdę.
Nie wiem czy to ma jakieś znaczenie – ale teraz wszyscy chorują. A ja jestem zdrowa. To wręcz niebywałe, bo ja zawsze choruję. ZAWSZE.
A pojechałam w góry trochę cherlając. Wróciłam zdrowsza. Góry po prostu uzdrawiają. I ciało, i duszę. Historia prawdziwa.









W Karkonoszach byłam wraz z Elą z bloga Nieśmigielska oraz z Kingą z bloga Floating My Boat.
Ich wpisy możecie przeczytać TU i TU. Polecam!