MENU
Aktywnie / Malezja

Buszując w dżungli. Danum Valley

Rozsadza mi bębenki, cykady słychać wszędzie. Idę, cała mokra, pod nogami ledwo słychać szelest liści, których jest pełno – akurat pora sucha. Pod nogi trzeba patrzeć, jednocześnie rozglądać się dookoła szukając zwierza dzikiego – by zobaczyć i by nie zostać ukąszonym w wypadku węża, tudzież zaatakowanym w wypadku słonia. A i tak cię atakuje – jedno z najmniejszych stworzonek. Przeklęte pijawki. Tak właśnie jest w dżungli jakby ktoś się zastanawiał.

Sama nazwa – Borneo – brzmi tak egzotycznie i dziko, że na samą wizualizację tego słowa czuć zimny pot na kręgach szyjnych i lekkie drżenie w gardełku. Nazwa obiecuje dżunglę gęstą, nieznaną i wspaniałą. Tak przynajmniej ja ją widziałam oczami mojej wyobraźni – i to już jako mały dzieciak, gdy godzinami oglądałam programy przyrodnicze i podziwiałam niesamowite ujęcia z dżungli. I myślałam:

Borneo, to jest to! To tam trzeba szukać przygody! 

I rozpoczęłam te swoje poszukiwania.

Borneo w rzeczywistości słynie z bycia bardzo drogą i kosztowną dla turystów wyspą – wszędzie tam, gdzie jest coś atrakcyjnego dla przybysza z innego kontynentu – będzie drogo. Weźmy pod lupę taki Sabah – czyli północną część wyspy. Góra Kinabalu? Sipadan, Mabul i inne rajskie wyspy? Danum Valley? Wiedz jedno drogi turysto – na każdą z tych rzeczy wydasz krocie – nawet w najtańszej możliwej opcji.

Dla mnie było jasne, że muszę zobaczyć lasy deszczowe na Borneo. Choćbym przez kolejne pół roku miała żreć tynk. Na szczęście nie nie muszę – rodzina o to dba. 

Andrea i Thomas, Danum Valley Field Centre

Zaczęłam poszukiwania idealnego miejsca do odwiedzenia by tą dżunglę ujrzeć. Padło na Danum Valley.

Wpiszcie sobie to u wujka Google. Robią wrażenie te canopy walkway, nie? Już chcecie tam być? Ja też. To miał być highlight programu. Niestety mi się on nie przydarzył i strasznie nad tym ubolewam. Bowiem w Danum Valley dostępne są dwa miejsca, w których można nocować. Jedno to Danum Valley Field Center – jest to trochę takie miasteczko, z resztą zaraz o nim napiszę, bo to tutaj zatrzymałyśmy się podczas naszej dżunglowej wizyty. Drugie to Rainforest Lodge – super luksusowy hotel w środku lasu deszczowego, i na jedną noc tam trzeba by brać kredyt do spłaty na 10 lat – ale to tam właśnie są te canopy walkway. I nie, nie da się tak po prostu przejść tam na sam spacer. Wiedząc, że w DVFC jest treeplatform i wpisując to u wujaszka Google, spodziewasz się właśnie takich pięknych tras wśród koron drzew. Nope.

W porządku – wylałam mój żal. Mogę przejść do historii.

Lahad Datu

Lahad Datu to właściwie jedyna baza wypadowa do Danum Valley, niezależnie czy robicie to na własną rękę czy poprzez agencję. My skorzystałyśmy z pomocy Sticky Rice, gdzie bombardowałam Evę masą pytań i próśb, i ogarniała wszystko. Ogólnie – bardzo ich polecam, ogarnięte towarzystwo.

Wracając do Lahad Datu – tam praktycznie nic ciekawego dla turysty nie ma, musicie być tego świadomi. Nie mogłyśmy znaleźć nawet czynnego kantoru. Jednak noc w Lahad Datu zaliczam do najlepszych z całego wyjazdu. Zatrzymałyśmy się u Trishy i Simona w „Bike and Tours B&B”. Fantastyczne miejsce i fantastyczni ludzie. Basenik, altanka, niesamowite przekąski i śniadanie… o mamo, tam było tak wspaniale. To tam poznałam kompanów naszej wyprawy – Andree i Thomasa z Niemiec. To głównie z nimi łaziłam po dżungli przez kolejne dni.

Danum Valley Field Centre

Kilka podstawowych faktów. Do Danum Valley można dojechać prywatnym transportem lub busem czarterowym DVFC, ale ten kursuje tylko raz dziennie w każdą stronę i tylko w poniedziałki, środy i piątki. Koszt przejazdu w jedną stronę to coś około 100 RM od osoby (~ 100 zł). Jest to obszar chroniony, więc trzeba mieć odpowiednie pozwolenia by na teren ten w ogóle móc wjechać. Tak, są bramki i panowie w budkach sprawdzają papiery.

W DVFC są 4 opcje noclegowe – wg standardu różnią się ceną – hostel, resthouse, domki i camping. Ogólnie to campingu w dżungli nie polecam nikomu, ale jeśli ktoś odważny to jak to mówią – „hej przygodo”. Jeśli tam traficie – koniecznie bierzcie pokoje w kategorii „restrooms/resthouse” – są blisko kuchni i ogólnie mają dobry standard. Są to jednak dwójki. Więc jeśli jesteście w trójkę – ktoś musi spać na materacu na ziemi. Padło na mnie. Ale dzięki temu dostałam zniżkę, dzięki Bognie, która ją wytargowała.

Jest stołówka i to jedyne miejsce, gdzie można zjeść. Wyboru nie ma wielkiego, ale jest w miarę smacznie. Bogna mówiła, że jadła tu naprawdę dobre mięso. Mi się trafiło nawet dużo warzyw. Po niemal bez-warzywnej Indonezji naprawdę wypas. No i elektryczność wyłączają o północy, włączają o 7 rano. Więc w nocy idzie trochę umrzeć z gorąca, bo wiatraki nie działają. DVFC ma to do siebie, że są tu i turyści, i naukowcy, fotografowie, studenci, i masa personelu wraz z rodzinami. Tworzy się z tego małe miasteczko, a podczas posiłków robi się tutaj niemały tłum. Jest hostel, stołówka i kuchnia, resthouse, masa laboratoriów, boiska do gry w kosza, siatkę, domki dla personelu, domki dla turystów, nawet muzeum. Chwilę zajmuje ogarnięcie tego wszystkiego.

Poznałyśmy naszego przewodnika Bedlay’a, chwilę poczilowałyśmy na tarasowych kanapach. Dziewczyny padły, a ja, po instalacji moskitiery nad moim materacykiem, wybrałam się na mały spacer głównymi ścieżkami po terenie centrum. Była godzina 13. Najgorzej – upał – a właściwie procent wilgotności w powietrzu w tym gorącu był nie do zniesienia.

Idąc tak sobie samotnie, słuchając odgłosów dżungli i patrząc się w niebo nastał dla mnie kolejny najwspanialszy moment wyjazdu. Do oczek napłynęły łzy, i po prostu bardzo cieszyłam się, że tam jestem.

Długo nie pospacerowałam, bo musiałam wracać szykować się na docelowy trekking. Byłam cała mokra, a nie zrobiłam praktycznie nic. Ale moje poświęcenie zostało wynagrodzone łutem szczęścia. Stojąc na mostku – na który oczywiście musiałam wleźć jak tylko, go zobaczyłam – patrząc się po prostu w przestrzeń, nagle przy brzegu rzeki zobaczyłam brodatą świnię (łac. Sus barbatus)!

Było to właściwie już czwarte zwierzątko jakie udało się zobaczyć tego dnia, a nie wybraliśmy się na żaden trekking jeszcze! I właściwie – dużo łatwiej jest coś zobaczyć będąc w jednym miejscu, niż łażąc po zaroślach.

Pierwsze zwierze napotkaliśmy podczas jazdy do ośrodka – był to okazały makak. Pokazał swoje uzębienie i zginął dalej w zaroślach. Chwilę po przyjeździe do DVFC jak usiadłyśmy na tarasie, widziałam jak koło mnie latają piękne i wielkie niebieściutkie motyle. Chwilę później zobaczyłam, dosłownie przez ułamek sekundy – najpierw dwa, potem jeszcze jednego – olbrzymie przelatujące dzioborożce! Nie zdawałam sobie sprawy jakie one są olbrzymie.

Po lewej stronie – motyl o cudownej nazwie – Nimfa Drzewna (łac. Idea Malabarica)

Skulica (ang. pill millipede), czyli robak-kulka, w Polsce też takie mamy, ale są wielkości grosika, ten był większy niż piłeczka do golfa.

Właściwie bezsensowne czekanie aż robak-kulka się rozwinie; zwinął się, bo wzięłam go do ręki.

Wylinka cykady – ogólnie, co do nich to mam bardzo mieszane uczucia – ciekawy robaczek z tej cykady, zaraz więcej o nim.

Nie znam polskiej nazwy, przewodnik mówił, że to Green Keelback Pit Viper; ponoć jedna z najszybszych i najniebezpieczniejszych żmij na Borneo. Tu, po posiłku, potem jeszcze do niej wróciliśmy by móc zobaczyć ją w lepszej krasie (BTW leżała tam w tej samej pozycji przez kilka dni).

Oczekiwania na pierwszy trekking były olbrzymie. Trochę siadło, bo było gorąco i wilgotno okropnie, a przez ten gorąc i wilgoć – również męcząco.

Zobaczyliśmy nieco – motylki, robaczki, węża, makaki i wylinki cykad. O, jeszcze gigantyczne mrówki były. Przewodnik chcąc nam je pokazać, brał jedną do ręki, przybliżał pod nos każdemu (też ze względu na woń jaką wytwarzają w momencie zagrożenia, śmierdziało kwasem równo), a potem odstawiał tam, skąd wziął. To było zacne. Ogólnie ten nasz przewodnik był bardzo fajny.

Wybraliśmy się również pod platformy nadrzewne. Tak, wtedy doznałam szoku, że nie ma całej sieci ścieżek w koronach drzew, a jedynie dwa balkoniki, z czego jeden (ten wyższy) był akurat zamknięty, bo zawaliła się na niego gałąź. To się nazywa pech. Ale i tak wlazłam przynajmniej na ten niższy tarasik. Nie wiem dokładnie czy ta wyższa miała 40 metrów, czy niższa, ale taką właśnie liczbę usłyszałam od przewodnika, kiedy zapytałam o wysokość platformy. Jak wezmę pod uwagę czas jaki odczuwałam podczas wspinaczki – to niższa, ale jak spojrzałam z dołu – to wyższa. Także wątpliwości nierozwiane.

Wróciliśmy do DVFC, tym razem od strony domków personelu. Łaziliśmy jeszcze licząc na szczęście i nagle pojawił się sambar (łac. Rusa unicolor). Jeleń, ale wielki jak koń. Bedlay pokazywał nam też obgryzione przez słonie bananowce. Powiedział, że często pojawiają się tak blisko centrum – i to też dlatego w DVFC o północny gasi się światło (ogólnie odłącza elektryczność) – bo słonie i inne zwierzęta go nie lubią, szczególnie te, które prowadzą nocny tryb życia. A to my – ludzie – jesteśmy tu gośćmi, więc musimy się dostosować do przyrody.

Żeby nie było – to, że ściemniało to wcale nie oznacza, że kończą się trekkingi. Wyruszyliśmy na nocną przechadzkę! I tyle robactwa na oczy (i na sobie) nie czułam nigdy. Dobra czołówka to podstawa, choć po kilku minutach zorientowałam się, że lepiej iść „na cwaniaka” z wyłączoną swoją i podążać za innymi. Do światła bowiem połowa z tego robactwa właśnie leciała. W tym również wielkie cykady, komary, no wszystko. Jakiś preparat deet niezbędny. Właściwie długi rękaw i skarpety anty-pijawkowe również.

Nocny spacer obfitował w zwierzynę. Już przy samym wyjściu dostrzegliśmy aż 3 sowy – buffy fish owl (łac. Bubo ketupu). Chwilę później widzieliśmy kanczyle, czyli mysie sarenki (ang. Mouse deer, łac. Tragulidae). Andrea dostrzegła również „robaka – latarnię” (ang. Lantern bug, łac. Fulgoridae). Naprawdę nie wiem jak ona to robiła w nocy, ja ledwo co widziałam swoje stopy. Napotkaliśmy też świeżo wyklutą ze swojej wylinki cykadę. Wiecie, że cykady wyglądają jakby miały zeza? Serio. Ale te stworzonka są niezwykle intrygujące. Żyją pod ziemią wiele lat (słyszałam wersję, że 7, ale przeczytałam, że nawet 17 – CZAICIE!? 17 lat pod ziemią!?) – tylko po to by na powierzchni przepoczwarzyć się i pożyć kilka dni. KILKA DNI ŻYCIA PO KILKUNASTU LATACH WEGETACJI POD ZIEMIĄ. Czasem nawet kilka godzin, bo cykady są przysmakiem dla lokalnej zwierzyny i łatwo stają się jej łupem. Gatunków cykad jest cała masa, te w lesie deszczowym Borneo, które mogłam ujrzeć były naprawdę ogromne – wielkości niewielkiej dłoni. Co więcej te „małe” gnojki okropnie hałasują. Pierw sobie myślisz „O jak wspaniale, dżungla, piękne odgłosy”, ale po godzinie te wyjce naprawdę dają popalić naszym bębenkom. Taka cykada potrafi wytworzyć dźwięk nawet powyżej 106 dB. Wkurza Cię czasem włączający się alarm w aucie sąsiada na parkingu? No to sobie pomnóż ten dźwięk razy kilkaset, daj głośniej i siedź w tym kilka godzin. Polecam, niesamowite doświadczenie.

Okej, ale muszę przyznać, że same odgłosy dżungli to coś nieopisywalnego, zmiennego i naprawdę wartego usłyszenia. Robi klimat.

Po cykadach, sowach i kanczylach myślałam, że już nic więcej nie zobaczymy, kierowaliśmy się już do ośrodka, zbliżała się 22, za dwie godziny koniec prądu, a tu trzeba się ogarnąć i być gotowym na pobudkę o 5 rano. Śmiałam się i opowiadałam Andrei o historii z delfinami, że wypowiedziane życzenia mają moc spełnienia. Tak było tym razem, naprawdę nie oszukuję. Powiedziałam, że chciałabym zobaczyć jakiegoś dzikiego kota. I już na samym końcu dostrzegliśmy coś w rodzaju kota. Wiwera malajska (ang. Malay civet, łac. Viverra tangalunga) – wiwery zalicza się do kotokształtnych, na mój gust to trochę takie skrzyżowanie kuny z kotem. Zwierzątko to zastygło w bezruchu, gdy poświeciliśmy latarką, a potem odwróciło się do nas tyłkiem, udając, że go tam nie ma.

Tak zakończyliśmy naszą nocną wędrówkę. Rano czekała na nas dżungla we mgle. Przyznam, że czekałam na ten widok okropnie. Las deszczowy we mgle – bajka. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieć okazję być w lesie deszczowym, to właśnie ten moment jutrzenki jest najbardziej magiczny. Najlepiej znaleźć jakieś wzniesienie lub otwartą przestrzeń by móc podziwiać całe przedstawienie.

Mgła bardzo szybko zniknęła. W mig zrobiło się niesamowicie parno i pierwsze promienie słońca – jeszcze leniwe zza chmur – zaczęły muskać korony drzew.

Poszliśmy na punkt obserwacyjny. Ponoć dobrze widać stamtąd wędrówki słoni, gdy te pojawiają się w okolicach drogi. Słoni nie było, za to gdzieś w oddali na uschniętych konarach dostrzegliśmy orła – wężojada czubatego (ang. Crested serpent eagle, łac. Spilornis cheela)

Podczas całego mojego pobytu tam wyszłam łącznie na 7 wędrówek.

Ogólnie warto wspomnieć, że z obserwacją dzikiej przygody nie jest tak, że masz wszystkie zwierzaczki na wyciągnięcie ręki jak w ZOO. Tutaj musisz być cierpliwy, nic nie oczekiwać i właściwie to po prostu musisz mieć szczęście.

Ludzie, którzy jechali za nami do ośrodka, dosłownie 15 minut później – trafili na stado słoni na drodze. Nawet my – już na samym końcu, gdy wracałyśmy do miasta – na drogę wyskoczył nam ptak, kierowca aż oniemiał i rzekł, że mamy niesamowite szczęście, że każdy przyrodnik i miłośnik ptactwa dałby się pokroić za ten widok. Ptak, którego zobaczyłyśmy to potocznie nazywany „leśnym kurczakiem” – kiściec ognisty (ang. Crested fireback, łac. Lophura ignita). Gatunek ten ponoć ciężko spotkać na wolności i zdarza się to rzadko. A my widziałyśmy, tuż przed naszym autem.

Innym razem przewodnik z fotografem, którzy szli z nami podczas jednej wędrówki popołudniowej – mówili, że przed chwilą widzieli na szlaku orangutana. Też poszliśmy tym szlakiem, ale niestety po leśnym człowieku ani śladu; z dosłownego tłumaczenia z języka malajskiego Orang Hutan oznacza właśnie leśnego człowieka. Szlak był dość ciężki, przez godzinę szliśmy non stop pod górkę. Iść pod górkę, a iść pod górkę w lesie deszczowym, w samo południe – to uwierzcie mi są dwie skrajnie różne rzeczy.

Po drodze znowu spotkaliśmy naszą zieloną żmiję (ang. Green keelback pit viper). Tym razem wystawiła główkę. Trochę miałam stracha jak robiłam jej zdjęcia. Właściwie to chyba jedyne zwierzątko jakiemu zdjęcie zrobiłam (no może poza kilkoma robakami i kotami personelu). Wiecie, podpięłam właściwie na większość wędrówek moją Sigmę 35 mm i nie chciało mi się jej zmieniać. Nie zdążyłabym nawet, więc nawet nie próbowałam. Żmija się nie ruszała, więc miałam czas – i ja tak lubię robić zdjęcia, na spokojnie, a nie na łapu-capu. Swoją drogą mijając tych wszystkich fotografów z asystentami, którzy noszą im te wielokilogramowe lufy na statywach, stwierdzam – że naprawdę fotografia dzikiej przyrody to coś cholernie ciężkiego, szczególnie w miejscach takich jak las deszczowy, gdzie wszędzie masz krzaki, drzewa, za dnia masa kontrastów, zwierzyna świetnie się maskuje w tych warunkach, a moment, przez który te zwierzaki widzisz – często trwa ułamki sekund. Naprawdę respekt dla wszystkich fotografów – przyrodników.

Popołudniowe poszukiwanie orangutanów, nie było zbyt udane – choć znaleźliśmy gniazdo tarantuli, widzieliśmy też latającą jaszczurkę (śmieszne to takie), wielką wiewiórkę (ang. Giant squirrel) i zielenika (ang. Lesser green leafbird, łac. Chloropsis cyanopogon). Było okropnie duszno i parno, niby pora sucha, ale bardzo wyraźnie zbierało się na deszcz. I lunęło. Po deszczu w końcu wybraliśmy się na małą wędrówkę po drugiej stronie rzeki. Ta część była bardziej dzika, bardziej zarośnięta, a po deszczu dżungla wygląda niesamowicie zielono, liście się błyszczą, a na każdym rogu czyhają na ciebie i twoją krew – pijawki. O tak, te małe dziady dały nam nieźle popalić. Ciągle z Bogną odczepiałyśmy od siebie jakiegoś przyssanego gluta. Zazwyczaj piecze jak się wgryzają. Gdy już zaczną – zostaje krwiak, lub długo krwawiąca ranka.

Moją konsternację jednak przyciągnęły słonie. Nie, nie widzieliśmy ich, ale ewidentnie tu były przed nami patrząc po śladach w błocie i połamanych gałęziach. Zastanawiałam się – i szczerze, dalej nie mogę sobie wyobrazić – jak one się tam poruszają, skoro ja ledwo mogłam czasem przejść. Nasz przewodnik ochoczo dodał, że słonie bywają bardzo agresywne wobec człowieka i jeśli byśmy spotkali jednego to słuszna będzie ucieczka, nie ma co się chować za mniejsze drzewa, bo je staranują. No i biegają ponoć bardzo szybko i w tej dżungli są niesamowicie zwinne.

Wtedy pomyślałam, że właściwie to ja nie chcę zobaczyć tutaj słonia.

Na pociechę Andrea dostrzegła jakiegoś gryzonia. No i poza pijawkami znowu minęliśmy kilka różnych dwuparców. Nie wierzę w to, ale jako jedyna (poza przewodnikiem) wzięłam to w ręce. Łaskocze.

Po lewej dwuparzec (ang. millipede)

Oswobodzone z pijawek, powróciwszy do ośrodka miałyśmy mały epizod z cykadą. Latała jedna, wielka (naprawdę była masywna) przed naszym pokojem, jak szalona pijaczka. Obijała się o lampę. Ja zawsze mówiłam, że jedyna rzecz jakiej się boję to robactwo poruszające się w 3D – kiedy lata i to tak totalnie nieokiełznanie. Mysz? Pająk? Wąż? Nie. Ale jak coś jest duże i lata jak tamta cykada to panika gwarantowana.

Nasz przewodnik poszedł nas uratować. Złapał cykadę – prawie – i wyłączyli światło. Fantastycznie. Słyszałam tylko komentarz Bogny zza pleców:

„Niech on tylko ją mocno trzyma.”

Chwilę potem niechcący wypuścił. Pisk i jazgot nasz nastał. Ale moment i cykada znów została złapana. Śmiechy lokalnych przewodników i personelu były nawet uzasadnione. Byłyśmy małym stadem piszczących blondynek w dżungli. Piszczących, bo zobaczyły robaka latającego. Cóż. Bywa różnie w życiu.

Na ostatnią wspólną wędrówkę w trójkę – dla mnie ostatnia, ale Andrea i Thomas zostawali jeszcze dzień dłużej – i właściwie nie wędrówkę, bo było dość statycznie – udaliśmy się bowiem na platformę na drzewie, tuż przed wschodem. Szliśmy po ciemku bez przewodnika tym razem, choć oferował, że z nami pójdzie, ale stwierdziliśmy, że taką samowystarczalną przygodę też trzeba odbyć. Mimo że do platformy jest jakieś 300 metrów to zdążyliśmy lekko zabłądzić. Ale jakoś trafiliśmy. Zaczęłam wspinaczkę jako pierwsza i jakoś w połowie poczułam, że coś mnie kłuje w brzuch. Domyślałam się, że była to pijawka, oczywiście miałam rację, ale mogłam się przekonać o niej dopiero na samej górze.

Jak tak właziłam na to drzewo – nie wiem, kiedy, ale podczas wspinaczki zepsuł mi się zegarek – urwało się pokrętło, zegarek stanął dokładnie na godzinie za jedną sekundę 6. DOSŁOWNIE W PUNKT. Nie żebym cieszyła się z popsutego zegarka, bo właściwie przeboleć tego nie mogłam, ale moment ten miał coś magicznego w sobie. Już na zawsze zapamiętam ten zegarek jako ten, który miałam na sobie w tamtym momencie – gdzieś w środku dżungli na Borneo o 6 rano, podczas wspinaczki na drzewo. To już nie tylko rzecz, ale rzecz z historią. Ale tylko dla mnie, i to też jest fajne.

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.