Jadąc do Maroko miałam kilka najważniejszych celów, destynacji podróżniczych – takich absolutnych „must see”. Niebieskie miasto było w ścisłej czołówce. Tak nam się tu spodobało, że zostaliśmy noc dłużej. Oj, Chouen, masz swój niepowtarzalny urok!
Droga z Merzougi do Szafszawanu zajęła nam cały dzień. Tego dnia przejechaliśmy ponad 650 kilometrów. Po drodze – nie wiem jak – Stasiu wypatrzył małpy w krzakach. Sokoli wzrok górala! Oczywiście nie obyło się bez małej sesji. Jak zwykle podeszłam blisko. Ej, bo bez tego nie ma dobrych zdjęć. Uważam, że fotograf musi być w interakcji, a nie gdzieś poza nią z bezpiecznym zoomem.

Wyjdźmy z krzaków i wróćmy do niebieskiego miasta.
Zawsze jak starałam się wymówić – ba, albo chociaż zapamiętać – nazwę tego miasta plątał mi się język (i zwoje). Szafszawan – teraz już pamiętam i prawdopodobnie będę pamiętać zawsze. Gdy powiedziałam znajomemu – jeszcze przed wyjazdem do Maroko – że odwiedzę to miasto, odparł, że gdy tam zawitam, już nigdy nie zapomnę tej nazwy. Miał rację, i to nie tylko w tym. Mówił, też że jest piękne. Jest. Jest też jedyne w swoim rodzaju. Trzeba tu zawitać, żeby to zrozumieć. Ja doświadczyłam czegoś jeszcze bardziej niesamowitego niż się spodziewałam.
Marihuana jest wszędzie!
Był późny wieczór – 23 września (ważna data) – kiedy dojechaliśmy do niebieskiego miasta. Pierwszy trafił na nas naganiacz na pokoje. Naganiacze czasem nie są tacy źli, bo dzięki temu udało się załatwić nocleg w miarę po taniości w małym apartamencie i w perfekcyjnej lokalizacji – i blisko parkingu, i centrum. Drugi trafił na nas jakiś miejscowy dilerzyna. Marihuana w tym mieście jest absolutnie wszędzie! Pan bez nogi od razu chciał pokazywać plantacje na balkonie, czy innym tarasie, podkreślając, że mama dba by jego roślinki były odpowiednio nawodnione. Trzeci trafił na nas kot. To miasteczko roi się od kotów.
Ktoś nam wspominał kilka dni wcześniej, że nadchodzą święta. Trochę nie wiedzieliśmy jakie. Ani jak ważne. Otóż mieliśmy okazję zobaczyć obchody NAJWAŻNIEJSZEGO święta świata muzułmańskiego – Święta Abrahama, zwanego również Kurban Bajram albo po prostu – Święto Ofiarowania.
Święto Ofiarowania
Trwa ono 4 dni. W 2015 roku pierwszy dzień świąt przypadał na 24 września. Byłam lekko zdziwiona, gdy grzecznie wychodzę sobie rano na te piękne niebieskie uliczki, a pod moimi stopami nagle pojawiają się strumienie czerwonej, świeżej krwi. Oczywiście jak każdy normalny – albo i nie – człowiek poszłam za ów śladami. Za mną podążyli Martynika i Kacper. Co zobaczyłam śledząc czerwień wśród niebieskości? Uradowaną rodzinę. Byli tacy radośni, podekscytowani. Ujrzałam dwie piękne dziewczynki i zapytałam ich ojca, czy mogę zrobić im zdjęcie. Zgodził się. To nie wszystko. Widząc moją ciekawość, zaprosił nas do domu, pokazał nam i wytłumaczył jakie święto dziś obchodzą. Na dziedzińcu zobaczyłam zarżniętą już kozę. Druga czekała w drzwiach. Szczerze podziękowałam za możliwość wizyty i życzyłam im wszystkiego najlepszego.
Poszliśmy później szukać reszty. Zaginęli gdzieś w labiryncie niebieskich uliczek. I my postanowiliśmy uczynić to samo. Nie ma lepszego sposobu na odkrycie uroków tego miasta. Żadne mapy tu się nie sprawdzą. Po prostu trzeba iść przed siebie, gubić się wielokrotnie i doświadczać tego, co jest wokół.

Tego dnia w całym mieście unosił się zapach krwi i spalenizny. Wszędzie leżały skóry, uliczki były wilgotne i już obmyte z krwi. W domach kobiety urządzały wielkie gotowanie, z okien i balkonów unosił się dym o zapachu przypraw i pieczonego mięsa. Na ulicach mężczyźni – ujmując dyplomatycznie – oporządzali resztki. Niedyplomatycznie – odrąbywali rogi z czaszek kóz i baranów. Nie brakowało partyzanckich ognisk, w których palono pozostałości zwierząt. Całe miasto było wypełnione ludźmi z misją. W tym gronie była również masa dzieciaków. Te ganiały ze skórami mając przy tym duży ubaw.



Zanim każdy pomyśli coś na wzór „taka wegetarianka, taka wrażliwa, ale zarżnięte kozy i owce fotografuje” zobaczywszy powyższe zdjęcia oraz przeczytawszy powyższy akapit (o ile, w ogóle ktokolwiek to czyta): chciałam powiedzieć, że gardzę i odwracam się od mordowania zwierząt nie na rzecz jedzenia, nabycia skór do niezbędnego odzienia, itp. Tylko, gdy mord następuje na rzecz wzbogacenia się korporacji, na rzecz próżności, marnotrawstwa i pustej konsumpcji. Niestety w obecnych czasach mięso jest tak tanie, że ludzie nabywają i produkują go więcej niż są w stanie zjeść. Zastanówcie się ile mięsa się psuje, ile ląduje w koszu. Ile zwierząt musiało umrzeć tylko po to by wylądować na śmietnisku? Wzrost konsumpcji mięsa przyczynia się też do spadku jego jakości oraz – przede wszystkim – jakości życia zwierząt chowanych na ubój. Nie wierzę, że w dzisiejszych czasach idąc do supermarketu kupię mięso, które jest mięsem ze szczęśliwej, zdrowej krówki. Między innymi, dlatego przestałam jeść mięso. Mięso z kóz, owiec i innych zwierząt, które składa się w ofierze podczas Kurban Bajram trafia na talerze – w 1/3 w domu składającego ofiarę, w 1/3 w domu jego krewnych i w 1/3 zostaje podarowane potrzebującym. Zaś skóry, które nadają się do obróbki zostają wygarbowane i przerobione na wyroby rzemieślnicze. Nic się nie marnuje, wszystko, co się nadaje do wykorzystania, zostaje wykorzystane.
Ja niesamowicie cieszyłam się, że mam okazję widzieć na własne oczy obchody takiego święta. Jedno wiem – co, wie każdy kto nazywa się podróżnikiem – podróże, to nie tylko „wakacje”. To niesamowita lekcja szacunku. Do innych kultur, tradycji, ludzi. Lekcja szacunku, którego nie da się nabyć w żaden inny sposób. To szacunek otwiera wszystkie drzwi. Ignorancja je zamyka.
Podczas święta była w miasteczku otwarta jedna jedyna knajpka. Tam spędziliśmy praktycznie całe popołudnie grając w karty w oczekiwaniu na jedzenie. Było pyszne, albo po prostu ja zamówiłam takie dobre rzeczy. Takie dobre desery! Moja tarta cytrynowa była tak bardzo cytrynowa, że wszystkim po spróbowaniu wykrzywiało pysie (ja to uznaję za atut, lubię kwaśno-słodkie, ale wiem, że nie każdy podziela mój entuzjazm). Wieczorem też udaliśmy się na mały spacer niebieskimi uliczkami.
