MENU

Pierwszy raz ujrzałam czarny piasek właśnie na Islandii. Była wtedy zima i chodzenie po śniegu leżącym na plaży dawało surrealistyczny efekt potęgując mój zachwyt – i tak surrealistycznym już widokiem czarnej plaży. Miejsce, gdzie można zakosztować widoku najpiękniejszych islandzkich wybrzeży to oczywiście rejony Vík í Mýrdal.

Południowa Islandia. To tu, jeden z tych rejonów z największym zagęszczeniem zjawiskowych atrakcji na wyspie. Na przestrzeni 60 kilometrów znajdziemy piękne wodospady, opuszczony basen z naturalnie gorącą wodą, wrak samolotu, wulkany, lodowce, jaskinie, a przede wszystkim zjawiskowe wybrzeża oferujące klify, jaskinie, nietuzinkowe formacje skalne, maskonury – i niekończące się – czarne plaże.

Islandia ma to do siebie, że miejsc wartych zobaczenia jest tu na pęczki i czają się za każdym rogiem. Planując swój wyjazd na wyspę po raz pierwszy nie mogłam tego ogarnąć – i wiele niesamowitych rzeczy mnie ominęło. Za drugim razem wydawało mi się, że wiem już wszystko. Nie – nie wiem jeszcze masy rzeczy. Ale to, co już wiem chętnie przekażę dalej. Dlatego tą i kolejną relację postaram się opisać bardziej praktycznie i informacyjnie. Aczkolwiek bez małych wtrąceń i historyjek się nie obędzie, bo to nie byłoby „po mojemu”.

Zacznijmy od południowej stolicy czarnych plaż – Vík í Mýrdal.

„Zatoka w bagiennej dolinie”

Zatoka w Bagiennej Dolinie to dosłowne tłumaczenie nazwy Vík í Mýrdal. Samo vík oznacza zatokę, „bagienna dolina” to zlepek słów mýri (bagno) i dalur (dolina). Kocham islandzkie nazwy. Tym tropem można przejść dalej – islandzka fjara oznacza plażę. Ale na całej wyspie plaż nazwanych można tutaj naliczyć się niewielu. To aż dziwi, jako że praktycznie każdy element natury (i nie tylko) ma tu swoją osobną, unikatową nazwę. Jedyne – dwie nazwane – czarne fjary znalazłam właśnie na południowym wybrzeżu Islandii – ale w okolicy Vík í Mýrdal można wyróżnić aż 4 różne plaże.

Plaża w samym miasteczku jest bardzo charakterystyczna. W jej krajobraz wpisuje się okazałe wzgórze Reynisfjall (340 m) jak i „ząbki” na morzu, tuż u stóp wzgórza – Reynisdrangar. Od zachodu odcięta klifami, zaś w stronę wschodu ciągnie się nieskalana przestrzeń – zaczyna się właśnie w Vík, a kończy setki kilometrów dalej, w Höfn. Tnie ją bezlik rzek z topniejących lodowców, tworząc przy tym niesamowite, abstrakcyjne formy z perspektywy lotu ptaka.

Na zachodnie wzgórze prowadzi szlak pieszy – i kto lubi – niech idzie! Można z niego zobaczyć zarówno miasteczko, „ząbki” od góry, jak i Reynisfjare, a w oddali nawet Dyrhólaey i Kirkjufjare. Szczęściarze zobaczą także maskonury.

W samym mieście znajduje się też bardzo malowniczo położony kościółek – Víkurkirkja. A w czerwcu roi się tu od łubinów.

My, w Vík í Mýrdal postanowiliśmy sobie zrobić bazę wypadową i tym samym na 2 dni ulokowaliśmy się na tutejszym campingu. Było nawet zadaszone pomieszczenie z czajnikiem i stolikami, więc idealnie się złożyło na te piękne, deszczowe wieczory (wykorzystaliśmy to do grania w karty). To był już też ten moment podróży, że ogarnął nas pełen luz. Ale także takie małe wyciszenie.

Makao królowało całonocnymi wieczorami

Na Islandii jadałam lepiej niż w Polsce, jakoś tak więcej warzyw – ostatnio w moim menu tylko kawa

Z tej okazji myślałam też, że w końcu uda nam się zrobić „campingowe” ujęcia ze śpiworem od YETI – ale niestety piękne przestrzenie nie nadawały się na rozbicie namiotu, więc rozbiliśmy się w krzakach. A i tak wszystko było totalnie mokre (na każde 10 minut słońca przypadało co najmniej 40 minut deszczu).

Skończyło się na tym, że znowu musiałyśmy na stojąco podwijać śpiwór by go nie zamoczyć (nie wiem gdzie w tych łubinach było tyle wody, ale ja wyszłam z nich w całych mokrych spodniach). Dla tych co wczytują się w tekst – mały bonus – przedstawia on bowiem sytuację, gdzie i ja próbuję pozować, ale widać też, że śpiwór jest super grubiutki i cieplutki i wyglądam jak śpiworowa beza. Beti była zaś jak Matka Boska Śpiworowa.

Fot. Beata Mamińska

Hahaha, było wesoło. Ale naprawdę nie wiedziałam, że robienie zdjęć śpiworom, będzie aż takie trudne!

Wracając – plaże i klify.

Reynisfjara. Czarna perła Islandii

Uznana jest za jedną z piękniejszych plaż świata. Wcale się nie dziwię. Tytuł jak piękny i zasłużony, tak powoduje również, że na plaży ciężko znaleźć się samemu. Jest to jedno z najbardziej obleganych przez turystów miejsc.

Znajdziemy tu słynne bazaltowe kolumny, charakterystyczne dla wulkanicznego krajobrazu występujące w wielu miejscach na wyspie. Znajdują się tu też dwie płytkie groty.

Dojedziemy tutaj drogą numer 215 (Reynishverfisvegur – droga), miniemy Guesthouse Reynir, Reyniskirkja (kościół), Reynisdalur (farma) i Reynisholt, by dojechać do celu – czyli – Reynisfjary (plaża), koło Reynisfjall (górka), a tam zobaczyć też Reynisdrangar (skałki) i Reynishellir (jaskinia). Mnogość tego całego REYNIS doprowadziło do tego, że usilnie próbowałam dowiedzieć się, co to oznacza i dlaczego akurat to słowo tutaj tak zostało sobie wielbione w nazwach. Rozpoczęłam śledztwo lingwistyczne, które zajęło mi pół dnia. Ale wiecie jak to jest – póki nie dojdziesz prawdy, to nie spoczniesz. Mimo, że w życiu to mi się do niczego nie przyda. Ale i tak muszę wiedzieć.

Miałam kilka teorii. Żanda w 100% się nie potwierdziła, ale ewidentnie jedno znaczenie wyróżnia się.

Mój pierwszy trop to reynir – czyli jarzębina. Jednak po wstępnym namyśle – to trochę bez sensu, bo w promieniu kilkudziesięciu kilometrów rośnie może kilka krzaków. A te nazwy nie biorą się ot tak. Szukałam dalej.

W końcu doszłam do wniosku, że jest to powiązane z sagami i legendami – Islandia jest ich pełna. Wokół Reynisdrangar krąży nie jedna – a kilka – legend. Każda powiązana jest z trollami. Jedna z nich mówi, że to wschodzące słońce zamieniło trolle w skały. Można też czasem usłyszeć, że samo Reynisdrangar nazywane jest Skałami Trolli. I tym samym doszłam do tego, że słowo reyna to czasownik oznaczający próbować, doświadczyć. Zaś reyn –  to dowód, dowieść czegoś.

Można więc sobie powiedzieć, że magia na Islandii istnieje i są na to dowody. Dosłownie.

Dyrhólaey

Pozostając w tym językowym klimacie: Dyrhólaey to Wyspa Dziurki w Drzwiach. Słodko i uroczo! Widząc płaskowyż z daleka i jego niesamowite położenie od razu staje się jasne, czemu nazywany jest „wyspą” – wyrasta z dosłownie płaskiej przestrzeni, otoczony jedynie piaskiem i wodą, zwieńczony stromymi klifami. Gdy podejdziemy do krawędzi klifu i zobaczymy wielki skalny łuk wysunięty w morze – drugi człon nazwy również staje się zrozumiały – są to bowiem drzwi z dziurką.

I te widoki! Naprawdę zapierają dech w piersiach!

W ogóle jak robiłyśmy z Ewą powyższe zdjęcia to podbił do nas chłopak z aparatem i pyta się, czy nie mam nic przeciwko jeśli ukradnie mi na chwilę modelkę i czy może też Ewie zrobić kilka zdjęć. My, że jasne, żeby podał kontakt do siebie i takie tam. Potem się okazało, że ten chłopaczek to super zdolny fotograf i prawdziwa gwiazda Instagrama! Nazywa się Bryan Castaneda, jakby ktoś był ciekawy. Może nawet zobaczycie Ewę, bo nie spamuje na Instagramie tak jak ja.

Wracając.

Widoki ekstra, ale żeby tu dojechać najpierw trzeba skierować się na drogę numer 218 (Dyrhólavegur). Do momentu dojechania do płaskowyżu droga jest w świetnym stanie, gdy dojeżdżamy do rozwidlenia, jedna droga jest wciąż ok, ale druga, odbijająca w prawo – prowadząca na górę płaskowyżu – jest dość offroadowa. Trzeba mieć to na uwadze, że też ciężko zawrócić w trakcie przejażdżki ku górze i lepiej nie pakować się tu autem o niskim zawieszeniu. Lepiej zostawić auto w takim wypadku i przejść się na piechotę. Myślałam nawet, że nasz wielki Ford 4×4 nie da sobie z nią rady.

Na górze krajobrazy jak wyżej i niżej.

Znajdziemy tam też latarnię morską Dyrhólaeyjarviti oraz – w wybranych miesiącach – maskonury i inne ptaki północne. Ale uwaga! Ze względu na ochronę i dobro zwierzaków, na czas lęgów Dyrhólaey jest zamykane dla turystów. Dlatego, gdy przybędziecie tutaj w maju lub czerwcu – nie zdziwcie się jeśli nie będzie możliwości wjazdu. Pamiętać trzeba też, że maskonury odlatują już późnym latem, więc czas, w którym można je zobaczyć na wyspie – jest tak naprawdę bardzo krótki.

Do niższego punktu widokowego dojedziemy jadąc prosto na rozwidleniu. Widać z niego Kirkjufjare, czyli kościelną plażę. Obecnie (niby) zamkniętą z powodu osuwisk z klifów, ale kawałek na skałki można podejść, ale trzeba uważać. Patrząc na wschód zobaczymy ciągnącą się Reynisfjare, wraz z jej wzgórzami i skałkami w oddali.

Maciej zawsze świetnie dobierał obuwie na wędrówki – przykład widać niżej

Swoją drogą kiedyś myślałam, że czarne plaże są tylko na Islandii. Ale byłam mała, głupia i niedouczona. Potem pojechałam na Fuerteventurę, na Bali – i co?! Wszędzie, gdzie są wulkany są i czarne plaże. A ostatnio widuję je częściej niż te białe.

Wrak samolotu. Dakota DC-3

Na koniec „najlepsze” – choć dużo większe wrażenie zrobił na mnie widok bezkresu przestrzeni z Dyrhólaey. Choć prawdą jest, że nie codziennie spotyka się wraki amerykańskiej marynarki wojennej z 1973 roku na totalnie surrealistycznym pustkowiu. Wyjątkowość jest w cenie.

Kiedyś do wraku dało się dojechać. Obecnie właściciel ziemi się wkurzył, bo turyści jeździli wszędzie dookoła – i drogę zamknął. Ale spokojnie! Da się dojść. Trzeba tylko drałować 4 kilometry przez totalne pustkowie.

Wiecie, co się dzieje kiedy na takim pustkowiu zachce się siku? No właśnie! I to nam się przytrafiło! Razem z Beti i Ewą próbowałyśmy namierzyć choćby średniej wielkości głaz, krzak. Mogłyśmy zapomnieć. Dlatego moja pierwsza wspaniała rada – zanim zaczniecie iść w kierunku samolotu, upewnijcie się, że opróżniliście pęcherz, bo przez kolejne 2-3 godziny możecie zapomnieć o sikaniu. To zależy też od tego, ile chcecie spędzić czasu koło samolotu. Ale biorąc pod uwagę ilość turystów – na swoje „sam na sam” z samolotem – trzeba swoje odczekać.

Gdzie jest samolot?

Obecnie nawet Google Maps to wie, wystarczy wpisać coś na wzór „plane wreck Iceland” lub „Sólheimasandur”. Wy też od razu się zorientujecie po ilości zaparkowanych aut przy drodze. Jeśli stoi kilka-kilkanaście, to znaczy jedno: to tutaj!

Jak przybliżycie mapkę, to zobaczycie nawet znacznik googlowskiej „atrakcji”. A jeśli zamierzacie odwiedzić to miejsce o nietypowej porze roku lub dnia/nocy – i nie będzie turystów, ani wujka Google, to łapcie dokładne dane GPS:

pozycja wraku: 63°27’32.0″N 19°21’52.6″W
moment skrętu: 63°27’32.0″N 19°21’52.6″W

W każdym razie – droga do wraku nie wygląda zbyt obiecująco, i droga strasznie się dłuży. No i podczas drogi jest nudno, bo krajobraz się totalnie nie zmienia i ma się wrażenie, że ta droga nigdy się nie skończy –  jak kocham Islandię, przysięgam, że to był najbardziej monotonny spacer mojego życia. Przy samym samolocie też miało być nudno. Ale nie było – bo doszło do małej pyskówki. Poszło o to, że poprosiłam innych by na chwilę wyleźli mi z kadru, zgodzili się, ale nie wychodzili – więc czekałam. Po czym jakieś dwie złośliwe baby wydarły się na mnie, że to nie jest mój samolot. I takie tam.

Nie pozostawałam dłużna i naprawdę się zdenerwowałam. Karol na spokojnie ułagodził sytuację. Ale nawet teraz jak sobie pomyślę o tamtych pannach to życzę im, by już zawsze ktoś właził im w kadr. Ot co!

Takim miłym akcentem kończę ten post. Dziękuję za uwagę, pozdrawiam – widzimy się przy wodospadach!

Autor

Nazywam się Paulina. I robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Jestem zakochana w Północy. Uwielbiam być w drodze, ale czasem też fajnie się zatrzymać. Nawet na dłużej. I poznać, choć trochę wnikliwiej. Lubię podróżować intensywnie, a jednocześnie bez pośpiechu.