Góry Stołowe to miejsce, do którego wracam dość często i chętnie. Nieobiektywnie uważam, że to jedne z najfajniejszych gór w Polsce – i ogólnie – w Europie. Piękne stare góry, cud natury! Ale być tam w takim doborowym towarzystwie to aż zaszczyt. Nie żartuję. Aczkolwiek dużo z tego zaszczytu przespałam.
Mój weekend zaczął się o 3 nad ranem w piątek, kiedy to po dwóch godzinach snu budziłam się na lot do Warszawy, by tam, dzięki magicznej kresce Agi dołączyć do grona posiadaczy tatuażu! Po nieudanej i niechcianej próbie przemycenia scyzoryka na pokład samolotu (zapomniałam, że mam go w torbie), szybkiej akcji ratunkowej ów scyzoryka – by nie wyrzucili, a jednocześnie by zdążyć na samolot, znalazłam się na kilkanaście godzin w Warszawie. Najpierw na fotelu w salonie tatuażu na Saskiej Kępie, potem na pomoście jakiegoś jeziorka pijąc cytrynówkę i porzeczkówkę z Monią, Doris i Mosakiem, aż w końcu skończyłam w blablacarze jadąc z powrotem do Wrocławia z absolwentem ASP. Dojechałam o 2 w nocy, by o 3 z hakiem ruszyć dalej, w góry. Tak więc z zafoliowaną ręką, przekrwionymi oczami na zapałkach doładowałam lekko akumulatory do aparatu i pojechałam w te góry. Z drogi na Czechy pamiętam jedynie jak Martyna zmieniała mi opatrunek na tatuażu na najbardziej abstrakcyjnej stacji benzynowej. Takiej, gdzie można kupić paliwo, cebulę, ale także meble do sypialni, konika na biegunach lub podstawkę pod paprotkę dla teściowej. Kojarzycie stacje paliw Pieprzyk? O tak. To to. Potem obudziłam się już w Czechach, w moim kochanym Skalnym Mieście.
Przysięgam, że to jedno z moich ulubionych miejsc „w okolicy”. Tuż przy granicy, blisko. Sam teren atrakcji wielkością umiarkowanie idealny, nie za duży, nie za mały. Człowiek nasycony i nienasycony wychodzi z tych skał. Ogólnie – perfekcyjnie. Byłam tam już wiele razy, ale pierwszy raz takim późnym latem. Zawsze wychodziła jakaś wiosna albo jesień. I muszę przyznać, że jesienią – w moim osobistym wizualnym rankingu – jest tam najwięcej klimatu. Aczkolwiek tym razem – tak jak wspomniałam wcześniej – będąc tam w takim, doborowym, babskim gronie było prze-zacnie.

Od lewej, środkowy rząd: Ela (niesmigielska.com), Martyna (BeachPliz), Kaha (Wynajmij Pilota), Kinga (Floating My Boat)
Z przodu Alicja (z Aiko The Traveler), a z tyłu Gosia (Marina Furdyna) i ja!
Taką oto właśnie mieliśmy ekipę jak na powyższym obrazku. A korzystając z faktu, dodam że po raz pierwszy miałam okazję testować moje nowe dziecko – Canona 16-35 mm f/4.0 L. Obiektyw ten okazał się być idealnym obiektywem do grupowych selfie z ręki. W końcu wszyscy się mieszczą!
A na poważnie: bardzo cieszę się tego obiektywu, widzę sporą różnicę pomiędzy nim, a moją kochaną Sigmą 35 mm f/1.4 ART, do której niestety już nabawiłam się sporego sentymentu (najgorzej). Od samej jakości wykonania, po kontrast i ostrość. Za jakiś czas postaram się zrecenzować owe szkła. Choć o Sigmie myślę, że można łatwo przewidzieć, co napiszę.
I tak dla rekordu: to chyba moje pierwsze zdjęcie przy tej „słynnej” bramie w Adršpach. Jak widzę zdjęcia ze Skalnego Miasta (Google, u kogoś na blogu, TripAdvisor, cokolwiek), to głównie króluje ta brama. Jakoś nigdy mnie specjalnie nie urzekła. To już nawet 2 metry za nią robi się totalnie fantastycznie. A sama brama? No nie wiem, ja wolę wszędzie indziej. Co sądzicie?












Wszystkich sucharów i smaczków nie dam rady streścić, ale nie chcę też. Uważam, że zawsze trzeba zachować dla siebie jakieś soczyste kąski lub najsuchsze z sucharów. Ale ten mały epizodzik opowiem. Zaczęło się słodko i niewinnie.
Kto był w Skalnym Mieście ten wie – a kto nie był, właśnie się dowiaduje czytając ten tekst – że wszelkie formacje skalne, które coś przypominają mają swoje tabliczki z podpisami – „Starosta”, „Kochankowie” (moje ulubione), „Organy” itd. Idziemy, aż tu nagle „Wieża Elżbiety”. To był znak.
„Dalej Ela! Zrób coś śmiesznego!”
Tylko co? Ela założyła tabliczce czapkę.

Śmiesznie, nie?
Ale coś czułyśmy, że to jeszcze nie to.
Alicja wkroczyła do akcji z małym i szybkim instruktażem. Nieskromnie powiem, że wyczuwam, że następne zajęcia na jakie Elżbieta się zapisze, to nie będą warsztaty z szycia albo z piklowania ogórków tylko jakiś pole dance albo aerial silk.
Były brawa, Aiko też zapragnęła dołączyć.









Łazimy tak, krążymy, zachwycamy się skałkami, „wodospadami” (przepraszam, ja mam syndrom wodospadu islandzkiego), pieskiem – o, pieskiem to w szczególności się zachwycamy. Nagle ktoś dostrzegł małego rudzika (Gosia? Ty?). Możecie zagrać w rudzikową wersję „znajdź Wallego” i odnaleźć tą ptaszynę na powyższym zdjęciu.
Dotarłyśmy do jeziorka.
„W końcu widzę tu wodę!”
To była moja reakcja. Nie żeby jeziora bezwodne były zazwyczaj, ale to akurat zawsze, kiedy byłam – było autentycznie wyschnięte, osuszone, bez wody, jedynie z wielką kupą bagna. Ale zaznaczam – bywałam zawsze inną porą roku, może jeziorko czynne tylko latem? Najwyraźniej tak.
Nikt jednak uwagi nie zwracał na jeziorko. Ważna była Aiko, banany, skałki i światełko. To tu zaświeciło się pomarańczowe światło głodu. Alert. Kiedy tak jest, zawsze trzeba brać to szybko i na poważnie. Ja niestety robię zdjęcia.






I wiecie co?
Tyle tych zdjęć i kadrów podobnych (tu, ale nie tylko), że czasem sobie myślę, że to musi być tak bardzo nudne. To oglądanie tego bloga (nie ma to jak auto-anty-reklama). Ale proszę o wybaczenie i wyrozumiałość. Bo to jednak zupełnie inaczej jak się samemu te zdjęcia robi, a każdy kadr ukrywa maleńką historię i okoliczność za którą ów obrazek stoi. A i ja jestem takim bardzo niezdecydowanym człowiekiem, tak smutno mi odrzucić zrobione zdjęcia, one są jak dzieci. I to nie ma znaczenia, że po jednym wyjeździe jest są ich setki, a nawet tysiące czasami.
Tu, dla przykładu, przez cały dzień zrobiłam około 1500 zdjęć (!), z czego po wstępnej selekcji wyszło 450. A w samym poście około 110 zdjęć w 80 plikach. Uważam, że to dużo. Za dużo. Ale jak tu wybierać mniej? Co odrzucać? Pomóżcie mi w mym odwiecznym problemie. Jakieś rady?










Gdy wszystkim żołądki piszczały już z głodu i macice z nerwów ja wciąż robiłam zdjęcia w najlepsze. Wiecie, ostatnio ktoś mi mówił (chyba Mosak?) o czymś takim, że jest zjawisko umykającego czasu tak szybko, że często się nie czuje głodu ani pragnienia, traci się poczucie czasu. I że dzieje się tak właśnie wtedy, kiedy ludzie totalnie oddają się swojej pasji – dokładniej mówiąc jakiejś czynności czasochłonnej, jak montowanie, rysowanie, rzeźbienie, pisanie, etc.
Śmieszne to, ciekawe i fascynujące zarazem.
I wiecie co? Pisząc to uświadomiłam sobie, że w sumie to jestem głodna, bo już od jakiegoś czasu obrabiam zdjęcia i piszę ten post. Pochłonęło mnie to. Tak samo jak i pochłania robienie zdjęć, szczególnie z modelką, modelem. Aczkolwiek zawsze mam wrażenie, że reszta chce mnie zasztyletować, kiedy już którąś godzinę z rzędu coś tam dziergam.



Jak tylko ponownie dotarliśmy do auta, odcięło mnie, zasnęłam w moment i obudziłam się w Kłodzku? W Kudowie Zdroju? Nawet nie wiedziałam gdzie. Dopiero teraz jestem mądra i sprawdziłam. Dojechaliśmy do restauracji „Siesta” w Kudowie. Pozamawiałyśmy jajecznice na boczkach i desery. O mamo jakie tam były desery! Pieczone pigwy z kremem cytrynowym, panna cotta z purée z mango, serniki – miał być i taki chałwowy (już na sam dźwięk wszystkim pociekła ślina). Niestety akurat ten chałwowy umknął dnia poprzedniego, musiałyśmy zadowolić się zwykłym i kawowo-czekoladowym.
I jak to piszę, to już w ogóle zgłodniałam.
(O)BŁĘDNE SKAŁY
O tak, będę się jarać tym, że wymyśliłam sobie (O)błędne Skały. Bo są one w rzeczywistości i błędne, i obłędne.
A obłędna jest na pewno cena parkingu. To w ogóle świetny biznes takie parkingi. Skalne Miasto? 20 zł. Błędne Skały? 20 zł. Szczeliniec? Tu już nie pamiętam, ale też kilka złociszy poszło. I znowu też na tym parkingu znalazłam się jak po dotknięciu różdżki. Przed chwilą jadłam sernik w Kudowie, a zaraz potem obudziłam się koło Błędnych Skał.





Tutaj chciałam zwrócić uwagę wszystkich na znakomity outfit Kahy. Spójrzcie na te ciżemki na stópkach i chustę biodrową ze złotymi dinarami, które szeleszczą przy tańcu brzucha. Można tak iść tam? Można. Mam nadzieję, że Kaha nie trafi tym samym na jakiś onet z podpisem nagłówka „ZOBACZ! Tak ubrała się polska turystka w góry!”.
A z innych „LOL” rzeczy z owej atrakcji. Stojąc przy kasie – o tak, trzeba wybulić 7 ziko za wstęp do skalnego labiryntu – czytam te wszystkie kartki dookoła z Frequently Asked Questions szukając odpowiedzi, czy mogę zapłacić kartą (nie, nie da się) i nagle moim oczom ukazuje się pytanie z odpowiedzią:
„Czy mogę tu kupić bilet na Giewont?”
No jasne! Na Jasną Górę też pan kupi.

Proste pytanie.
Co robisz, kiedy widzisz dziurkę w ścianie?
W kamieniu właściwie. Ale taką, że sięgniesz nóżką, ale musisz się trochę pogimnastykować. Taka idealna dziura by do niej wpełznąć jakoś. Zachęca. Kusi. No co zrobisz? Wjedziesz. Przecież wiem. My – a właściwie Ala i Ela – też. Za zachętą grupy, żeby nie było.
A żeby dowalić małym sucharkiem zasłyszanym w tym błędnym labiryncie. Idzie grupka mężczyzn między 30 a 40. Trochę pomiędzy typowym Januszem, a typowym Sebą. Komentują labirynt.
„No fajne te dziurki i szparki, heh-hehe-e!”







Tu jeszcze udawało nam się trzymać razem. Tak mniej więcej do tej słynnej skałki. Jak jej tam było? „Kurza nóżka„? Jak i Skalne Miasto ma swoją bramę, tak i Błędne Skały mają swoją „Kurzą nóżkę„.
Ktoś nam tam nawet zrobił zdjęcie. Ale nasze selfie i tak wyszło lepiej.
Zaraz potem przepadłyśmy z Martyną na jagodach (Gosia potem dołączyła). Wyprzedziła nas wycieczka z autokarem emerytów i w owym labiryncie zrobił się mały korek. Aczkolwiek nam to nie przeszkadzało. Już dawno zdiagnozowano u mnie i u Martyny ciężką kamnienofilię i kanionofilię. Na to nic nie poradzisz.












Wymyśliłam też hashtag. Uwaga.
#ZAIKOCIDOTWARZY
Kto ma zdjęcie z Aiko i nie ohasztaguje się tym oto hasłem, będzie mi smutno, i takie tam. Pomyślę sobie, że kijowy hashtag i wezmę do serca.
Szybko opuściliśmy Obłędne Skały, bo ktoś krzyknął, że za 15 minut zjazd, a kolejny za godzinę. Mnie znowu odcięło i – ponownie – obudziłam się już przy naszej kolejnej destynacji. Mimo, że to niby ja zasugerowałam mniej więcej idealne ramy czasowe na dane miejsca (że Skalne z rana, Szczeliniec na koniec, a Błędne późnym popołudniem), tak naprawdę w ogóle tego nie pilnowałam, w ogóle się nie zaangażowałam w pilotowanie, szukanie na mapie, cokolwiek. Przespałam dosłownie wszystko. Wstyd i hańba mi.
SZCZELINIEC
Wiecie, że Szczeliniec Wielki należy do Korony Gór Polski? Teraz już wiecie. To tu zdobyłam swoją pierwszą – i dotychczas wciąż jedyną (ale wstyd) – pieczątkę do książeczki „zdobywcy” (a w moim przypadku raczej leniwca).
Dotarłyśmy dość późno. Zamknęli kasę na szlak, ale dzięki temu bez wstydu mogłyśmy wejść za free. Dla informacji – samo wejście na Szczeliniec Wielki jest darmowe, ale żeby zobaczyć „atrakcje”, czyli tzw. „ścieżkę turystyczną” trzeba zapłacić kolejne 7 zł. My dosłownie przeleciałyśmy w jedną i drugą stronę całą tą trasę. Wszystkie te „Piekiełka” minęłyśmy w biegu. Właściwie światła i tak już nie było. A poza tym spieszyło nam się. Do czego? A do czego mogło nam się spieszyć? Do jedzenia!
Byłyśmy przed wyznaczonym czasem, a i tak pani kucharka stwierdziła, że już dla nas nic nie ugotuje. Chłopaki ze schroniska za to się zlitowali nad wygłodniałym stadem dziewczyn i zaserwowali nam naleśniki. Były drogie, wybitnie suche i mocno średnie w smaku, ale jakimś na otarcie łez dostałyśmy jeden dodatkowo. Potem nawet resztkę gorącej czekolady też nam się dostało. Z tym słodkim akcentem pożegnałyśmy się z Elą, Gosią i Kingą, rach ciach zeszłyśmy na parking i potem – wedle tradycji – ocknęłam się już we Wrocławiu.










